Artykuły

(KULTURALNA WARSZAWA miała o czym pogadać...)

KULTURALNA WARSZAWA miała o czym pogadać w sierpniowe wieczory. O Arsenale '88 - Ogólnopolskiej Wystawie Młodej Plastyki zorganizowanej pod hasłem: "Każdemu czasowi jego sztuka" przez dwóch młodych zapaleńców: Jarosława Daszkiewicza i Leszka Jampolskiego. Czy oznacza to, że wystawa była aż tak znaczącym wydarzeniem? Zależy, jak na nią popatrzeć. Na pewno była wydarzeniem, jeśli zważy się jej ogrom: około 1000 prac nadesłanych przez 400 artystów, jeżeli zważy się pomysłowość całej ekspozycji, którą - rezygnując z wszelkich zwyczajowych sal wystawienniczych - rozlokowano w warszawskiej Hali Gwardii, służącej dotychczas głównie imprezom sportowym, wreszcie - jeśli zważyć potęgę reklamy, jaką zrobiły jej masowe środki przekazu, rozbudzając zaciekawienie bardzo szerokiej warstwy społeczeństwa, nie tylko tych, co to z reguły bywają na wernisażach i rzeczywiście się nimi interesują. Ale - spytajmy po pierwsze: czy Arsenał '88 to rzeczywiście była... wystawa? O tyle, o ile. W każdym razie nie w potocznym, tradycyjnym znaczeniu tego słowa; krytycy nazwali ją raczej jarmarkiem, barwnym widowiskiem odurzającym zwiedzających agresywną masą kolorystyczną i głośną, jeszcze bardziej agresywną muzyką. Mieliśmy orgię barw, coś się działo, mamy teraz temat do rozmów - to prawda. Czy jednak mieliśmy również pokrycie na dość odważnie wypowiadane przekonanie autorów, iż od tej wystawy zacznie się odliczać czas nowej epoki we współczesnej plastyce polskiej? Nie sądzę. Skądinąd atrakcyjna, gigantyczna ekspozycja w Hali Gwardii nie wyważała żadnych drzwi, nie otwierała nowych perspektyw, raczej prezentowała "masowemu odbiorcy" to, co bliżej z malarstwem związani mogli obejrzeć już na wcześniejszych, skromniejszych (także w autokomentarzach) wystawach lat 80. Arsenał '88 nawiązywał swą nazwą do pamiętnej ekspozycji Arsenał 1955. Jednakże tamta wystawa, także ze względu na moment historyczny, istotnie stanowiła przełom i artystyczną sensację, ta pozostanie w naszej pamięci głównie ze względu na masowość manifestacji młodego pokolenia artystów, jak i na kontrowersyjną formułę prezentacji prac. To zresztą już też nie jest źle, jak na nasze w gruncie rzeczy szare, poprawne życie kulturalne.

O czym jeszcze mówiono tego lata? Myślę, że również trochę wspominano; mnie w każdym razie nawiedziły wspomnienia równo sprzed pół wieku. Zamigotał mi przed oczami rok 1938 i dwa zapamiętane z niego wydarzenia - różnej rangi, lecz jednakowo dobrze zakonserwowane "w czarnej skrzynce mej pamięci" (jak śpiewa Młynarski). Pierwsze, to kanonizacja św. Andrzeja Boboli. Te procesje, te tłumy na ulicach, te modlitwy. Minęło 50 lat i oto w warszawskim kościele OO. Jezuitów, przy relikwiach świętego odbyło się spotkanie księży ze wszystkich naszych parafii i kościołów noszących imię św. Andrzeja Boboli, a uroczystą mszę celebrowaną przez tychże księży uświetniło pierwsze wykonanie "Małego oratorium na powitanie św. Andrzeja Boboli", skomponowanego specjalnie na tę okazję przez Jerzego Derfla. "Na powitanie", bo tekst ks. Tadeusza Karyłowskiego powstał 50 lat temu, w okresie kanonizacji i sprowadzania relikwii do Warszawy.

Małe oratorium napisane zostało na dwóch recytujących aktorów, chór i... syntezator; koncepcja raczej niecodzienna w muzyce liturgicznej, ale - świat idzie przecież do przodu, a zresztą brzmienie syntezatora równe jest w gruncie rzeczy brzmieniu całej orkiestry - gdyby nie było wiadomo, iż podkład instrumentalny nagrany został przez kompozytora i odtwarzany z taśmy, słuchacze byliby przekonani, iż solistom i chórowi towarzyszy spory zespół. Muzyka zresztą była pełna wyrazu, adekwatna do dramatycznego tekstu, tworzona językiem nowoczesnym, dzisiejszym, lecz jednocześnie w pełni komunikatywna. Jubileusz kanonizacji zyskał, także i dzięki niej, właściwą, cenną oprawę.

Drugie wspomnienie sprzed półwiecza przyszło do mnie w teatrze. Wspomniałem krakowską premierę "Gałązki rozmarynu" - barwnej, pełnej humoru, ale i patosu, pełnej liryki, ale i dramatycznych napięć sztuki o legionach Piłsudskiego. "Obrazów z życia plutonu", jak trafnie określił ją sam autor. Było to, jak na ówczesne czasy przynajmniej, znakomicie wyważone, okolicznościowe dziełko. Nie nużyło deklaratywnością, miało tempo i wdzięk, dobre role dla aktorów, odbierano je z łezką szczerego wzruszenia - oglądali je przecież w znacznej mierze ci, którzy wszystko to, co Nowakowski pokazał na scenie, dopiero co sami przeżywali. Sztukę wystawiono w niespełna 20 lat po odzyskaniu niepodległości, ledwo w dwa lata po śmierci Marszałka; mówiła o dniach w gruncie rzeczy bardzo, bardzo bliskich.

Miała niewiele premier. Potem była wojna, potem i Piłsudski, i Nowakowski znaleźli się na politycznym indeksie i dopiero w ostatnich latach zaczęto do "Gałązki rozmarynu" powracać, a niedawno pokazano "Ją" także - pierwszy raz po półwieczu! - w Warszawie, w teatrze Rozmaitości. Reżyserował dyrektor Gogolewski i on także przepracował tekst, tuszując w nim momenty zbyt melodramatyczne, rezygnując z szeregu efektów rozsianych przez Nowakowskiego nazbyt gęsto, niestety w ich miejsce wstawiając efekty inne, własne, a przede wszystkim rozbudowując sztukę o cały śpiewnik legionowy. Wystawił "Gałązkę" niemalże jako musical, co może nie byłoby złe, gdyby nie niefortunne operowanie plejbekami. Różnice w poziomie dźwięku mówionego i śpiewanego są tu tak potężne, iż na dłuższą metę bywa to męczące i niepotrzebnie psuje nastrój, który legionowe pieśni teoretycznie powinny przecież potęgować. Mam też pewien żal o zmianę finału: mistrzowski chwyt dramaturgiczny Nowakowskiego polegał na tym, iż Naczelnik, wokół którego działań obraca się cała akcja sztuki, w ogóle nie pojawia się na scenie. A gdy w finale wszyscy go oczekują, gdy jest podobno tuż tuż i pluton pręży się już w postawie na baczność, wtedy - kurtyna zapada.

Gogolewski nie zawierzył takiemu finałowi. Wprowadził Naczelnika na scenę, co prawda w przyciemnionym świetle (dlaczego właściwie zrobił się nagły zmierzch w samo południe?), ale maciejówka i wąsy pozostały widoczne. Publiczność szalała; Matałowski w niemej, trwającej chyba z pięć sekund roli Marszałka otrzymał największą owację swego życia, lecz nie syt chwały reżyser dorzucił jeszcze - niejako na bis - "Pierwszą brygadę" w wykonaniu całego zespołu. Widzowie powstali z miejsc, brawa narosły do zenitu, więc niby wszystko w porządku, ale wyznam szczerze, że wolałem tamten skromniejszy, cieńszy, bardziej pobudzający wyobraźnię finał sprzed pół wieku.

Niemniej, nie narzekam - przedstawienie (może ze względu na odgrzebane wspomnienia) nawet i mnie wzruszyło, oglądałem je z przyjemnością, a jedynym paradoksem wydał mi się fakt, iż w tej sztuce o prawdziwych mężczyznach, najlepiej zagrały kobiety... Przede wszystkim Irena Kownas - pełna humoru, ciepła i wdzięku w roli Ciotki dowódcy plutonu, lecz również Marzenna Manteska jako dziewczęca, liryczna, urocza sanitariuszka, Obywatelka Sława. Powodzenie "Gałązka rozmarynu" ma zapewnione na długie miesiące, idzie nadkompletami, podoba się ogromnie, a publiczność wydała mi się bardziej dystyngowana niż w innych teatrach, z przewagą ludzi starszych, dla których zapewne - jak i dla mnie - ta sztuka to własna młodość.

No, ale dość wspomnień i dość wzruszeń. Chwyt Nowakowskiego, polegający na niewprowadzaniu na scenę postaci głównego bohatera, przypomniał mi się również w związku z wystawioną w Ateneum japońską sztuką "Madame de Sade". Tu bowiem sytuacja jest jak gdyby podobna: pięć kobiet związanych z osobą markiza de Sade toczy rozmowy na jego temat, opowiada o jego występnych czynach, a gdy wreszcie w ostatniej scenie wypuszczony z więzienia markiz staje u drzwi, madame de Sade każe go odprawić... Nie widzimy go zatem, chociaż autor maluje nam bardzo dokładny wizerunek naświetlany z różnych stron: oglądany oczami żony, teściowej, szwagierki - zarazem kochanki, rozwiązłej hrabiny i cnotliwej baronowej. Rzecz jest znakomicie pomyślana i koncertowo zagrana przez Aleksandrę Śląską (zarazem reżyserkę przedstawienia), Ewę Wiśniewską, Annę Gornostaj, Elżbietę Starostecką i nowy nabytek Ateneum, tegoroczną absolwentkę PWST, Agnieszkę Pilaszewską. W mniejszej roli towarzyszy im Wanda Majerówna. Żeński sekstet.

Autorem "Madame de Sade" jest Yukio Mishima, autor znany już u nas z wystawionych niegdyś w Warszawie trzech jednoaktówek i dwu powieści wydanych przez PIW - co zresztą stanowi zaledwie drobniutki ułamek jego twórczości, był bowiem autorem szalenie płodnym. Jego dzieła zbiorowe opublikowano w 36 tomach, co jest zadziwiającym dorobkiem, zważywszy, że żył krótko; mając 45 lat dokonał czynu szaleńczego: sterroryzował dowództwo garnizonu wojskowego, po czym na oczach wszystkich popełnił harakiri w najbardziej straszliwy sposób (rozpłatany brzuch, odcięta głowa). Czy był szalony - jak twierdzą niektórzy? Czy też jego straszna śmierć była świadomym wyborem, protestem przeciw otaczającej go rzeczywistości, z którą nie chciał się pogodzić - jak twierdzą inni? Odpowiedź na to zawsze będzie tylko hipotezą, a jakiekolwiek doszukiwanie się źródeł czynu w jego pisarstwie też doprowadzić może jedynie do domysłów, nigdy do pewności.

Ale to, oczywiście, temat zbyt smutny jak na schyłek lata. Czy zatem nie mam pod ręką nic weselszego? Weselszego chyba nie, może tylko coś trochę pogodniejszego, mianowicie dwie jednoaktówki Arthura Millera wystawione w Sali Prób Teatru Dramatycznego: "Elegia dla pewnej pani" i "Coś jakby historia miłosna". Obie w reżyserii Philipa Boehma (Amerykanina często pracującego na polskich scenach), obie rozpisane na dwie osoby i obsadzone tą samą parą aktorską: Jadwiga Jankowska-Cieślak i Włodzimierz Press, obie stosunkowo nowe. Powstały w roku 1980 i kto wie, czy nie są - jak dotychczas - ostatnimi utworami, jakie Miller dla sceny napisał. Co je łączy? Temat, z grubsza biorąc. Temat, którym jest gra pozorów, przenikanie się rzeczywistości i imaginacji, niedopowiedzenia, pobudzające naszą wyobraźnię, powikłany związek mężczyzny i kobiety...

Są to dziełka niewielkie, wręcz drobiazgi, ale drobiazgi literacko wypieszczone i interesująco pokazane w Dramatycznym. W "Elegii" trzecim bohaterem jednoaktówki staje się piękna muzyka Macieja Małeckiego na saksofon solo, ogromnie sugestywnie, wspaniale zagrana przez Cezarego Gadzinę; ona przede wszystkim buduje nastrój, ułatwiając zadanie aktorom. A zadanie bynajmniej nie jest proste; niczym na egzaminie w szkole aktorskiej Jadwiga Jankowska-Cieślak i Włodzimierz Press otrzymali do zagrania dwie, całkowicie odmienne, przeciwstawne pary. W "Elegii" są dystyngowani, wyciszeni, pozornie chłodni, choć o wyczuwalnym podskórnym niepokoju, w "Coś jakby historia miłosna" - rozhisteryzowani, gwałtowni, nieco wulgarni. No i sami cały czas na scenie; dobry materiał na aktorski koncert i... chyba dobrze wykorzystany. Radzę obejrzeć, gdy Dramatyczny powróci z urlopu...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji