Artykuły

Gdzieś po drugiej stronie tęczy

Znane motywy przybrały znany kształt, przez co spektakl stał się jedynie seansem klisz i kalek - o "Czarnoksiężniku z krainy Oz" w reż. Jarosława Kiliana w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Dagmara Łuba z Nowej Siły Krytycznej.

Idąc na przedstawienie "Czarnoksiężnika z krainy Oz" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie liczyłam na magię i czary. Wyobrażałam sobie, jak pięknie można dziś pokazać w teatrze fantastyczny świat cudownej, ale tajemniczej i niebezpiecznej krainy Oz, w której niezwykłe stworzenia zmagają się ze Złymi Czarownicami ze Wschodu i Zachodu, a blask Szmaragdowego Grodu domaga się włożenia zielonych okularów. Zielone okulary były, zabrakło jednak choć odrobiny tej magii, na którą czekałam.

Historia wcale nie jest prosta, jest za to bardzo stara i wysłużona - od pierwszego wydania powieści L. Franka Bauma minęło już ponad sto lat, w czasie których światło dzienne ujrzało wiele ekranizacji i adaptacji, które zdołały skutecznie utrwalić wyobrażenie o Dorotce i jej przyjaciołach, przechowywane w naszej kulturowej pamięci po dziś dzień. Portrety postaci zostały przez Kiliana naszkicowane na podstawie znanych widzowi obrazów filmowych -zarówno w stylu gry aktorów, jak i w kostiumie zostały zachowane pewne niezmienne od lat zasady. Kanoniczną wersją, stanowiącą wyraźnie kanwę wizji reżyserskiej, była wersja z 1939 roku w reżyserii Victora Fleminga. Podobnie jak w filmie, Dorotka nosi błękitną sukienkę z białym fartuszkiem i białe podkolanówki w pensjonarskim stylu, Lew jest po prostu ubrany w pomarańczowy kostium, Strach i Drwal również przypominają postaci ze starych filmowych kadrów. Bohaterowie z "Czarnoksiężnika z krainy Oz" stanowią obecnie zbiór znanych i powielanych klisz kulturowych, które w swej typowości są często nie do zniesienia - o ile w procesie czytania kraina Oz ożywa za każdym razem inaczej, dzięki sile naszej wyobraźni (bazującej już zapewne na powstałych przedstawieniach tego tematu), o tyle skopiowana na deski sceniczne po raz kolejny w tej samej postaci staje się po prostu nużąca i przewidywalna. Tak też stało się ze spektaklem Jarosława Kiliana, w którym znane motywy przybrały znany kształt, przez co spektakl stał się jedynie seansem klisz i kalek.

Spektakl rozpoczyna się w ascetycznej przestrzeni, dla której tło stanowi multimedialna projekcja błękitnego nieba, zasnutego białymi, leniwie płynącymi chmurami. Na pustej scenie widzimy dwie siedzące postaci, mężczyznę i kobietę, w strojach wyraźnie stylizowanych na amerykański ubiór rodziny farmerów, ostentacyjnie szarych, powszednich, bezbarwnych. Na przodzie sceny, przy miniaturowej makiecie drewnianego domku bawi się Dorotka (Barbara Garstka/Emilia Kalarus), przedstawiając widzom swojego towarzysza - psa o imieniu Toto, który w spektaklu jest pluszową pacynką, animowaną kolejno przez głównych bohaterów. Już pierwszy obraz sugeruje, że temat podróży do krainy Oz zostanie potraktowany tradycyjnie i konwencjonalnie - najdobitniej przekonamy się o tym w momencie, kiedy na scenie pojawią się nowi przyjaciele Dorotki: Strach na Wróble (Błażej Wójcik), który pragnie rozumu, Blaszany Drwal (Rafał Dziwisz) marzący o sercu i Tchórzliwy Lew (Wojciech Skibiński), któremu brakuje odwagi. Ich wygląd, jak i wygląd samej głównej bohaterki, automatycznie odsyłają nas do wspomnianych wcześniej wzorców wizualnych, nie proponując właściwie nic nowego, za to czerpiąc pełnymi garściami ze stworzonych wcześniej schematów. Z mojej perspektywy jest to zdecydowany zarzut, jednak niekoniecznie musi tak być - w programie do spektaklu jego autorzy nie tylko obiecują wiele atrakcji dla najmłodszej widowni, ale też deklarują, iż dorośli widzowie "odnajdą w nim cząstkę własnego dzieciństwa". Gdyby ten swoisty powrót do przeszłości uczynić kluczem do odczytania tego przedstawienia, to okazałoby się, że moje poszukiwania innowacyjnych rozwiązań artystycznych były bezsensowne i z góry skazane na niepowodzenie. Potencjalny dorosły widz, którego spotykamy na "Czarnoksiężniku z krainy Oz", konfrontuje się bowiem ze swoją kulturową pamięcią i czerpie przyjemność nie z wyszukiwania nowości, ale rozpoznawaniu tego, co znane i zapamiętane. Spotkanie z bohaterami tej powieści - czytanej w dzieciństwie i utrwalonej poprzez szereg filmów (na czele z legendarną musicalową ekranizacją i rolą Judy Garland z 1939 roku) - staje się dla części widzów niezwykle atrakcyjne właśnie dzięki możliwości dotknięcia tych postaci, przeniesionych z ekranu niemal jeden do jednego, gdzie nie ma miejsca na twórczą wariację reżysera. Wyobrażam sobie, że właśnie w takiej perspektywie też spektakl może oddziaływać na dorosłą widownię, nie pozostawiając jej obojętnej, poirytowanej i rozczarowanej (co było moim osobistym odczuciem pospektaklowym).

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że pewien potencjał, tkwiący w tej urokliwej i wdzięcznej historii został zaprzepaszczony. Wydaje mi się, że reżyser i jego współpracownicy zbłądzili w jakimś Szmaragdowym Lesie i pozwolili sobie na wygodne obranie najprostszej ścieżki powrotu do domu, zupełnie wbrew intencjom samego tekstu, w którym Dorotka najpierw pomaga przyjaciołom odkryć to, co mają we wnętrzu, a dopiero potem robi użytek z mocy Srebrnych Pantofelków i wraca do Kansas. Pomimo bardzo wiernego odczytania powieści i tkwiącego w niej przesłania, wykorzystania dobrze skomponowanej muzyki Grzegorza Turnaua i pokazania postaci zgodnie z pewną przyjętą tradycją, przedstawienie jednak traci z powodu swojej przewidywalności. Nie sposób dziś sięgać po ten tekst (jak i po wiele innych, tak silnie tkwiących w zbiorowej wyobraźni) nie odwołując się do wcześniejszych wzorów, ale myślę, że dużo bardziej interesująca - także dla najmłodszego widza - byłaby próba zmierzenia się z własną wizją krainy Oz i powołania jej do autonomicznego życia na scenie w oparciu o istniejące schematy, a może właśnie wbrew nim. Ironiczny komentarz, oderwanie się od utrwalonych wyobrażeń, zmuszenie widza do poszukiwania tego, co znane i lubiane, zamiast oferowania im tego na tacy - mogłoby pozytywnie poszerzyć ramy odbioru, zorientowanego w tej chwili tylko na bierne przyjmowanie serwowanych klisz i sobowtórów. Jedynym miejscem, gdzie twórcy przedstawienia pozostawiają niewielką lukę do samodzielnego zapełnienia i przez to uzupełnienia pełni scenicznego obrazu jest scenografia - oparta na prostych grach multimediami, kolorami, światłem i cieniem. Miejsca odwiedzane przez Dorotkę są niedookreślone, zasugerowane tylko jakimś kształtem lub barwą - bardzo pięknie odegrana zostaje scena z Manczkinami, kochającymi kolor niebieski, którzy biegają po wyciemnionej scenie drobnymi kroczkami, trzymając w dłoniach błękitne lampiony, tworzące złudzenie jedynego obecnego w całej sali światła. Zespołowa i niezwykle sugestywna ruchowo gra drugoplanowych aktorów (Marta Waldera, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Natalia Strzelecka, Grzegorz Łukawski, Marcin Sianko, Rafał Sadowski, Michał Chołka), wcielających się kolejno w role Manczkinów, Ptaków, Małp, Mieszkańców Szmaragdowego Grodu i Winków jest jednym z atutów tego przedstawienia - pozornie stanowiący tło dla działań głównych postaci, tak naprawdę stają się oni dominantą niemal każdego scenicznego obrazu. Doskonale ze sobą współpracują, tworząc do pewnego stopnia zindywidualizowaną, ale bardzo spójną, barwną grupę dziwnych stworzeń - za każdym razem starają się zachowywać inaczej, dzięki czemu poszczególne "zestawy" fantastycznych istot zostają zróżnicowane i wyodrębnione scenicznie za pomocą niepowtarzalnego ruchu, kostiumu, czy dźwięku. Dzięki takim zabiegom spektakl nabiera uroku i bajkowego kolorytu.

Idąc na to przedstawienie miałam w pamięci obrazy stwarzane na scenie przez artystów z Cirque du Soleil - kanadyjskiej grupy założonej w 1984, która niesamowicie sprawnie posługuje się materią cyrku i teatru do powoływania na scenie/arenie fantastycznych światów, rodem z bajek, opowieści i dziecięcych snów. Świat kreowany w czasie ich pokazów jest światem niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju, zaskakującym i oślepiającym mnogością barw, świateł, postaci itd. Mam wrażenie, że twórcy przedstawień Cirque du Soleil zawsze odwołują się do rzeczywistości w jakiś sposób znanej odbiorcom - czasem jest to egzotyczny świat Dalekiego Wschodu, innym razem kraina barokowych bogactw czy etnicznych motywów afrykańskich - zawsze jednak twórcy odciskują na danym temacie swoje piętno, pozostawiają rodzaj firmowego znaku, którym jest ślad ich wybujałej i nieograniczonej wyobraźni. Jeden z pokazów został zamknięty w fikcyjnej ramie, którą stanowi historia znudzonej i ignorowanej przez rodziców dziewczynki o imieniu Zoe, wraz z którą przenosimy się w krainę wyobraźni - mała Zoe przypomina współczesną Dorotkę, zamkniętą w szarym świecie i spragnioną wrażeń, a pierwsza scena przedstawienia zapiera dech w piersiach. Fantastyczni, wyimaginowani przewodnicy, niepokojące stwory, fascynujące układy choreograficzne i frapująca muzyka sprawiają, że ta historia naprawdę na nas działa. Tej fantazji zabrakło mi w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Nie można jednak nazwać tego przedstawienia nieudanym - dziesiątki uradowanych, ożywionych i podekscytowanych przedszkolaków na parterze świadczą chyba o sukcesie. Jeśli to sukces, to jest on jednowymiarowy - gimnazjaliści na balkonach ledwo wytrzymali na miejscach. Życzę sobie i im tego, żeby ktoś w swoim szaleństwie zbliżył się do Cirque du Soleil.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji