Między Artemizą a Panią Barską
Jerzy Krasowski jest reżyserem odważnym. Takim go pamiętam z czasów nowohuckich i takim do dziś pozostał, za co go dodatkowo cenię. Najnowszym dowodem tej jego odwagi jest wystawienie we własnej inscenizacji "Zemsty" w Teatrze Narodowym, nim zeszła z afisza "Zemsta" Kazimierza Dejmka w Teatrze Polskim i gdy w świeżej jeszcze pamięci jest "Zemsta" Zygmunta Hubnera, wystawiona w Teatrze Powszechnym. Nie uląkł się rywalizacji z tymi znamiennymi widowiskami i nieuniknionych porównań. Podjął ryzyko i wygrał: jego "Zemsta" zdobyła sobie własne, osobne i znaczące miejsce pod niebem "Zemst", prezentowanych w polskim teatrze. Nie jest przy tym ważne, czy to było pierwsze, czy drugie opracowanie "Zemsty" przez Krasowskiego: dla Warszawy było pierwsze.
Odkąd "Zemsta" przestała być sztuką autora żyjącego - sztuką sensu stricto współczesną nigdy nie była - reżyserzy musieli brać również pod uwagę jej kontekst socjologiczny, społeczny. Długa sceniczna kariera "Zemsty" zna już "Zemstę" karmazynów i "Zemstę" hołyszy, zna "Zemstę" bogobojną z kapelanem i mszą świętą na dodatek i "Zemstę" libertyńską, z igraszkami Podstoliny z Wacławem, zalotami Wacława do Klary jakby przejętymi z "Ułanów" Rymkiewicza. Widzieliśmy "Zemsty" zamaszyste i posuwiste, także ściszone i kameralne. Były "Zemsty" - zwierciadła cnót narodowych i "Zemsty" - obraz matactw i szacherek, odzianych w obłudę. Próbowano nawet "Zemsty" z punktu widzenia Murarzy. Było to możliwe, poniekąd nawet usprawiedliwione, ponieważ "Zemsta" jest dziełem dwutorowym, w którym konserwatywna postawa i pochwała temporis acti przez jej autora zgodnie sąsiaduje z widzeniem krytycznym i realistycznym.
Krasowski w sposób wyraźny i przemyślany obniżył status społeczny bohaterów "Zemsty", obniżył zresztą w sposób umiarkowany, nie skreślający ani licznej służby Rejenta, ani gromady darmozjadów i ciurów wokół Cześnika. To tło, ta czeladź dobrze zagrała w prologu u Cześnika czy w sieni kancelarii Rejenta; gorzej w scenie przechwycenia rejentowicza w domu Cześnika, a to w myśl zasady, że co za dużo, to niezdrowo. W zasadniczym konflikcie wewnętrznym "Zemsty", w odpowiedzi na pytanie, co jest ważniejsze: Pani Barska i grzmiące apostrofy: "nie wódź mnie na pokuszenie", "cnota, synu, to budowa", czy też błazenady Papkina, tępota Dyndalskiego, qui pro quo Wacława i Podstoliny, kpiny z Murarzy - reżyser obrał drogę pośrednią, nie wymachując Panią Barską, ale też nie wymieniając jej na drewnianą atrapę. Wychodząc chyba z prostego założenia, że "Zemsta" to komedia, która powinna bezwarunkowo bawić, ale też pouczać i wzruszać - śmiechem. Intencje reżysera znalazły wyraz także w oprawie plastycznej ani wydziwaczonej, ani nadto umownej, takiej - w sam raz. Ta "Zemsta" Krasowskiego w dekoracjach Jerzego Rudzkiego jest robotą rzetelną i sprawną. A że raczej zwyczajnie cieszy niż zachwyca lub złości, że nie nadużywa zaskoczeń, tym swobodniej pozwala przyjrzeć się robocie aktorskiej, która zawsze przecież w "Zemście" decyduje o obliczu przedstawienia.
Od czasu gdy Jan Kurnakowicz udowodnił, że Wielki Książę Konstanty może się przeobrazić w arcysartmackiego polonusa Cześnika, od czasu gdy wątły i mizernej postury Bronisław Pawlik udźwignął z powodzeniem rolę zwalistego, sumiastego Cześnika, przestały mnie już dziwić eksperymenty z aktorską obsadą "Zemsty" i z równowagą ducha przyjąłem do wiadomości, że u Krasowskiego rolę Cześnika objął Witold Pyrkosz, aktor spokojny raczej i rezonerskiego temperamentu, fizycznie też przecie nietęgiej postawy. Raptusiewicz Pyrkosza nie jest ani gorączka, ani raptus, to taki sobie szlachcic, popularny w powiecie, siedzący na niezłych jeszcze resztkach rodowej fortuny. Jest porywaczy, owszem, i burzliwy, w miarę, ale bardzo przeciętnie; jednak gdy wpadnie, z rzadka, w prawdziwy gniew, może być groźny; i tego akcentu nie wyrzekł się Pyrkosz.
Rejent Józefa Nalberczaka nie był ani demonem, ani mistrzem intrygi, to dobrze. Był na pewno grubo mądrzejszy od Cześnika, to słusznie. Ale był zarazem jak gdyby trochę w bok od tekstu, zbyt pobieżnie mściwy i bezwzględny.
Pamiętam z krakowskich czasów Podstolinę graną przez Konstancję Bednarzewską, bardzo już wówczas posuniętą w leciech. Później Podstolina coraz bardziej młodniała i pchanie jej Wacławowi do łoża przez jego własnego ojca przestało być niesmaczne i dwuznaczne. Podstolina Krystyny Królówny jest naturalnie młoda i zalotna, zupełne zaprzeczenie słów Papkina o "malowidle nieco starym". Podstolina ma chłodny temperament, ale za to dobrze pracujący rozumek. Jest znacznie, znacznie młodsza od Cześnika, także przecież nie starucha, lecz mężczyzny w sile wieku.
Ów powściągliwy temperament Podstoliny to chyba intencja reżysera. Zlekceważył on bowiem całkowicie erotyczne możliwości "Zemsty", u niego nagłe spotkanie Podstoliny z "księciem Radosławem" odbyło się na pewno cnotliwie i platonicznie. Taką jednak wskazując drogę, odebrał reżyser najlepszą szansę zaznaczenia się na scenie obojgu amantom (widziałem Ewę Serwę i Marcina Sławińskiego. Nie grali źle, nie byli niewidoczni, ale poza poprawność nie wyszli, właściwie nie mieli możliwości.
Dyndalski w gruncie rzeczy dynda przy Cześniku jak Papkin. Dawno już zapomniał, jak się gospodaruje, a jego uwielbienie dla Cześnika jest równie ograniczone jak jego umiejętność pisania. Kazimierz Wichniarz z humorem wycieniował wszystkie elementy roli obszernego marszałka Częśnikowego dworu. Pełen wigoru jubilat był oklaskiwany gorąco.
O reszcie zespołu, grającego w "Zemście", nie mam nic do powiedzenia, prócz tego, że była sprawna; co i nic dziwnego, zważywszy, że na komparsów Cześnika i Rejenta obrano dobrych aktorów, jak choćby Pawła Galię. Scenę z Murarzami poprowadził Krasowski zbyt grubo, farsowo: przydałaby się odrobinę cieńsza kreska.
Pozostaje Papkin. Jeden z filarów "Zemsty", choć widziano w nim również obciążenie, obniżenie rangi tej haute comedie. Błazen czy ofiara? Kukła do rozśmieszania czy żywy człowiek? Jedno jest pewne: "Zemsta" winna wywoływać uśmiech, a Papkin - śmiech. Jest to postać żałosna i więcej niż żałosna. A jednocześnie nieodparcie śmieszna. Stąd winien grać ją aktor wyposażony bezwarunkowo w vis comica. Eksperymenty z obsadzeniem tej roli nawet przez wielkiego aktora, ale nie obdarzonego ową siłą komiczną, zawodzą, o czym niedawno mieliśmy okazję znowu się przekonać. Wieńczysław Gliński okazał umiejętność rozśmieszania widza w wysokim stopniu. Nie przestając zresztą ani na chwilę być żywym człowiekiem, a więc także świadomym parszywości swego losu.
I na marginesie. Już blisko rok temu ukazała się w Dialogu sztuka Ryszarda Marka Grońskiego "Papkin", jakby dalszy ciąg "Zemsty", której akcja rozgrywa się "po jakimś powstaniu, przed jakimś nowym zrywem": "od finału "Zemsty" upłynęło już wiele lat". Sztuka ma swoje niemałe słabości, ale w sumie jest fascynująca w pomyśle, klimacie, humorze, perypetiach akcji.. I co? I nic. Czyżby żaden z teatrów się nią nie zainteresował, a jeżeli nie - to czemu? W każdym razie źle to świadczy o ich rzutkości i poszukiwaniach repertuarowych.