Powiedz wahająca się myśli
Z początkiem marca 1833 roku postanowił Słowacki włączyć do drukującego się trzeciego tomu swych utworów wszystkie wiersze patriotyczne z okresu powstania listopadowego. Jeszcze w październiku poprzedniego roku dobrowolny wygnaniec wahał się, czy nie powrócić do kraju. "Ja kiedyś takżebym rad z Mamą mieszkał - pisze w liście do Teofila Januszkiewicza - tylko żeby mi to nie krępowało mojego zawodu - bo "Lambro" straszny... Ale nareszcie trzeba myśleć o punkcie zjechania się - bo tak błąkać się po zagranicy to okropnie, kiedy długo pociągnie".
Teraz, oczywiście, klamka zapadła. "Lambro" był dla carskiej policji politycznej daleko mniej groźnym sygnałem od "Kuliku" czy "Ody do wolności". Słowacki sam na siebie wydaje wyrok; nie bez bólu ("bo tak błąkać się po zagranicy to okropnie") rozstrzyga ostatecznie swój los.
Dwa lata później, wiosną 1835 roku, pisze "Horsztyńskiego". Nie wydaje mi się, by można było uważać tę tragedię za utwór "o szlachcicu lepszej przeszłości" Horsztyńskim i o bolesnym jego losie, jak prawdopodobnie myślał pierwszy odkrywca utworu, Antoni Małecki; i nie jest to zapewne także dramat o Szczęsnym jako "polskim Hamlecie", "od Hamleta boleśniejszym i czystszym", jak pisze w swej książce o Słowackim (z roku 1923) Juliusz Kleiner; tak samo nie podobna uważać "Horsztyńskiego" za tragedię Hetmana, czy Nieznajomego, czy Amelii, czy Sally, choć wszystkie te postacie rozgrywają na kartach utworu swój dramatyczny los. Każda z nich ma tutaj określone swe miejsce, najściślej przemyślane i obliczono. Ale ich przeżycia mieszczą się i są uwarunkowane zasadniczym problemem "Horsztyńskiego": sprawą rozgrywających się wypadków dziejowych, walką o los Narodu. Nawet "pokłonny, kłaniający się", jak sam siebie określa, cyniczny i pozbawiony jakichkolwiek uczuć dworak Ksiński rzuca w rozmowie ze Szczęsnym znamienne zdanie: zdanie świadczące, jak dalece sprawy publiczne są w "Horsztyńskim" przytomne każdej z działających osób. Szczęsny, zatopiony w myślach o Platonie i nie chcąc udzielić Ksińskiemu wyraźnej odpowiedzi, mówi: - - Śmierć nie jest śmiercią. - Na co targowiczanin i "republikanin", to jest obrońca dawnego ustroju Rzeczypospolitej, Ksiński odpowiada:
- Ale jeżeli kraj umrze... "Jeżeli kraj umrze"... Z perspektywy lat polistopadowych, gdy Polska była "krajem mogił i krzyżów", gdy z emigracji wyruszyły wyzwoleńcze wyprawy Zaliwskiego i innych - patrzy Słowacki na rozwój wydarzeń 1794 roku. Nie przypadkowo wybrał on właśnie tę datę, by rozegrać na jej tle tragedię Horsztyńskiego, Hetmana i Szczęsnego. Rok 1794 to ostatnia przedrozbiorowa próba ratowania niepodległości; to ostatnia i decydująca bitwa. Gdyby chodziło o romantyczny dramat Szczęsnego, odpowiedniejszy byłby na pewno termin bliższy poecie; byronista w Wilnie na tle ostatnich lat XVIII wieku to na pewno anachronizm (zdawał sobie z tego sprawę Słowacki mówiąc ustami Szczęsnego najpierw: "czasy nasze mają dziwne lekarstwo na chorobę smutku - poezję", ale poprawiając się zaraz że "nasze słowiki" to "zimna woda - letnia woda - rymowana"). A Słowacki był tak wielkim pisarzem i tak genialnym dramaturgiem, że nie czynił niczego przypadkowo. Rok 1794 jako wybór momentu akcji "Horsztyńskiego" jest uzasadniony także i inną datą: rokiem 1795, ostatnim rozbiorem. A ponadto, jak w programie Teatru Polskiego podnosi Stefan Treugutt, wybór tematu z czasów Insurekcji pozwolił Słowackiemu na szczególnie ostre ujęcie roli magnaterii.
Na podstawie tych założeń spróbujmy zanalizować sprawę Szczęsnego Kossakowskiego. Trudno się zgodzić na tezę niektórych historyków literatury, którzy niemal identyfikują Szczęsnego ze Słowackim. Źródłem nieporozumień jest zapewne sprawa drogiego poecie, ze względu na matkę, ojczyma, Augusta Becu. Lecz łączyć sprawę Hetmana z wileńskim profesorem, którego niektórzy współcześni (z Mickiewiczem na czele) oskarżali o knowania zdradzieckie, to znaczy: zapominać jakie było w tej sprawie stanowisko samego poety. Zawsze i bez najmniejszych wahań wierzył on niewinność Augusta Becu; wszelkie posądzenia uważał za oburzające oszczerstwo. Jakże więc można przypuszczać, że poeta łączy sprawę jawnego zdrajcy, hetmana Kossakowskiego, odsądzonego od czci i wiary w dramacie, polityka, którego nieodparte dokumenty winy ma w swych rękach Ksawery Horsztyński, okrutnika, pozbawionego skrupułów wobec własnego syna - z posądzeniami wobec drogiego pamięci poety profesora medycyny sądowej? I jakże można sprawę Szczęsnego utożsamiać z własnymi przeżyciami poety, który w swoim pojęciu oddał wszelkie swe siły i najlepszą wolę na rzecz najdroższej sercu "Kuzynki" (jak pisał w listach, ze względu na carską cenzurę): Polski?
Słowacki dobrze rozumie Szczęsnego. Ale czy naprawdę uważa go za "czystszego" od Hamleta, jak przypuszcza prof. Kleiner?
"Jeśli do czynu będzie niezdolny - pisze o Szczęsnym autor tej monografii. - to dlatego, że jest przed nim dylemat straszny, do rozwiązania niemożliwy, że cokolwiek uczyni, musi być zbrodnią i nieszczęściem - a gdy nic nie uczyni, będzie w tym również zbrodnia i nieszczęście."
Czy to sformułowanie jest słuszne? Odpowiedź na to pytanie zawiera w sobie rozstrzygnięcie problemów podstawowych - zarówno dla interpretacji "Horsztyńskiego", jak i dla scenicznej realizacji utworu. Edmund Wierciński, wystawiając obecnie "Horsztyńskiego" na scenie Teatru Polskiego, zajął stanowisko całkiem odmienne i najzupełniej słuszne. Powrócimy za chwilę do tej sprawy. Lecz zastanówmy się jeszcze nad sprawą Szczęsnego. Dlaczego toczy on długie rozmowy z przedstawicielem polskich jakobinów, emisariuszem patriotycznej konspiracji, Nieznajomym? Bo w gruncie rzeczy sympatia jego jest daleko bliższa tym kołom niż "bojówkarzom" własnego ojca, Hetmana, którymi gardzi. Od pierwszej zaraz sceny poeta nie pozostawia co do tego żadnej wątpliwości: epizod ze starcem spoliczkowanym przez Hetmana za to, że szlachcic nie chciał pić "zdrowia północnej nierządnicy" jest dostatecznie wymowny. Zdaje mi się, że odraza Szczęsnego do Targowiczan jest przede wszystkim natury intelektualnej. Młody hrabia Kossakowski kształcił się w Warszawie, zapewne w Korpusie Kadetów, był potem na dworze Stanisława Augusta, czytał Encyklopedystów, wierzył wiarą swego wieku, że oświata i jasna myśl może odrodzić ludzkość. Jest "wielkim ale niedokończonym tworem Opatrzności", więc jego osiemnastowieczna wiara w postęp została już zagrożona zarówno przez nihilizm środowiska, jak i przez anachronistyczne naleciałości byronizmu. Ale, ostatecznie, bystra inteligencja Szczęsnego umie odróżnić ludzi wartościowych od nikczemnych. Bez zmrużenia oczu wybiera Szczęsny śmierć w amerykańskim pojedynku z Horsztyńskim; a nie jest wcale przypadkiem, iż nie idzie pod koniec dramatu na pomoc własnemu ojcu.
Nie wydaje mi się słusznym twierdzenie Kleinera, z którego by wynikało - że sytuacja Szczęsnego jest bez wyjścia. Biorąc rzecz na zdrowy rozsądek, czynny udział młodego Kossakowskiego po stronie Jasińskiego mógłby raczej uratować niż zgubić Hetmana. Jeśli wolno snuć takie przypuszczenia, Szczęsny - którego talent, brawurową odwagę i zdolność porywania ludzi na pewno wysoko ocenia Nieznajomy - mógłby stać się jednym z przywódców patriotyczno-ludowego wybuchu. Spiskowcy przyjęliby go z otwartymi ramionami - a wtenczas mógłby przecież Szczęsny zapobiec samosądowi wileńskich rzemieślników.
W konflikcie jaki się toczy między synowskimi obowiązkami Hetmanowicza a jego sumieniem obywatelskim - wyraźną wyższość przyznaje poeta sprawie publicznej. Powołajmy się znów na pierwszą scenę, gdzie Szczęsny tak przenikliwie i bez złudzeń charakteryzuje uczucia Hetmana wobec niego samego ("Ojciec ma dla mnie wysoki ojcowski szacunek... szacuje mnie jak Holender rzadkiego tulipana... szanuje mnie jako rzadką osobę, której nie płaci - a która go kochać musi"). Zapewne, że gdyby Szczęsny stanął w Wilnie obok Jasińskiego (i gdyby uczynił to dość wcześnie, to jest przed planowanym przez Hetmana i Ksińskiego aresztowaniem), ojciec Szczęsnego poszedłby pod sąd, czy przed wyłonioną przez Insurekcję komisję indagacyjną - ale nie na szubienicę!
Klucz do tragedii Szczęsnego można znaleźć w pewnej wypowiedzi Nieznajomego. Na słowa Szczęsnego, w czwartej scenie aktu pierwszego: "Więc ja wam niepotrzebny!" - odpowiada Nieznajomy: "Niepotrzebni są przeciwko nam!" I to zdanie, tak dobitnie określające polityczną ideę utworu, mogłoby - jak sądzę - posłużyć za motto.
"Niepotrzebni są przeciwko nam!" Spróbujmy w świetle tej myśli określić sytuację nie tylko Szczęsnego, ale i innych bohaterów wielkiej tragedii - a szczególnie sytuację Horsztyńskiego. Szczęsny w rozmowie z Nieznajomym tak określa swój los: "Pokaż mi jakie Eldorado dla niepotrzebnych ludzi, a będę ci bardzo wdzięczny. Wystaram się o obywatelstwo w kraju niepotrzebnych..." Słowo "niepotrzebny" w tym kontekście i w tej rozmowie oznacza dokładnie to pojęcie, jakie określamy terminem: neutralny. Poeta dostrzega w tym momencie dziejowym dwa tylko obozy, między którymi toczy się walka na śmierć i życie: Polskę walczącą wszelkimi swymi zdrowymi siłami o wolność i o podstawy swego istnienia - oraz zdrajców, którzy za gotówkę czy przywileje sprzedali się zaborcy. Między tymi obozami trzeba bezwarunkowo wybierać; sam poeta dokonał przecież wyboru w roku 1833, wyboru ciężkiego i bolesnego, wyboru, który zawierał w sobie decyzję tułaczki i rozstania z najbliższymi. Wyboru, zupełnie jasnego, dokonał też w tragedii Szekspira - Hamlet; głęboko słuszną wydaje mi się pozycja Wyspiańskiego, który argumentami swoimi rozbijał "hamletyczną" teorię rzekomych wahań duńskiego królewicza. Wyboru nie umiał dokonać Szczęsny - i jest dla mnie zupełnie wyraźne, że Słowacki nie tylko się z nim nie solidaryzuje, że go - wprost przeciwnie całym żarem swej poezji - osądza i potępia, co oczywiście nie znaczy iż o psychologicznych źródłach tej postawy zapomina.
Zastanawiałem się długo nad pytaniem, czy w inscenizacji Edmunda Wiercińskiego wprowadzono słusznie fragmenty "Odpowiedzi na Psalmy Przyszłości" jako epilog przedstawienia. Buntowałem się zrazu przeciw temu zakończeniu w imię integralności dzieła artystycznego. Zastanawiałem się, czy można łączyć teksty powstałe w różnych czasach, w odmiennych okolicznościach, w zupełnie innych dyspozycjach artystycznych. Przypominałem sobie także, iż "Hor-sztyński" był pisany w momencie najwspanialszego rozkwitu realistycznego i jasnego spojrzenia poety na świat, podczas gdy "Odpowiedź na Psalmy Przyszłości" mimo wszystko, jest przeniknięta mistycyzmem. A jednak, doszedłem do wniosku, że inscenizator miał rację, że cenić trzeba trafność decyzji. Tekst "Horsztyńskiego" urywa się na słowach Szczęsnego: "Powiedz, wahająca się myśli, co robić?" Gdyby w tym miejscu i pod wrażeniem tych słów zakończyć przedstawienie - trzeba by może bronić istotnego sensu "Horsztyńskiego" nie tyle przeciw niejasności myśli podstawowej (bo ona wydaje mi się oczywista), ile przeciw wypaczeniom interpretacyjnym, jakie w ciągu dziesięcioleci tutaj narosły. To nie myśl poety wikła się w wahaniach i nie sam dramat nasuwa pytania o odpowiedziach tak wątpliwych, jak zagadki zadane intendentowi Sforce. Waha się tylko myśl Szczęsnego, z którą nie identyfikuje się Słowacki. Epilog nie jest więc bynajmniej jakimś sztucznym uproszczeniem myśli poety - ale raczej podkreśleniem tego, co jest w dramacie niezwykle cenne: precyzyjności, jasności, intelektualnego rygoru.
Przedstawienie jest aktorsko bardzo bogate. Trzeba powiedzieć, że ujęcie niemal wszystkich ról zgadza się z podstawowymi założeniami inscenizacyjnymi. Trzeba to powiedzieć przede wszystkim o obu realizatorach roli Szczęsnego, Janie Kreczmarze i Czesławie Wołłejce. Sprawa ta na pewno godna jest osobnego artykułu. Metoda ujmowania postaci przez Kreczmara, opracowania intonacji i gestu, budowania charakteru, nadawania mu jasności i konsekwencji - jest przede wszystkim intelektualna, rozumowa. Wszystko się w niej wiąże ze sobą pojęciowo - nie ma ani jednego szczegółu, ani jednej sceny, której by się nie dało objaśnić i wyjaśnić. Po wtóre - sama postać jest ujęta intelektualnie, Szczęsny góruje nad otoczeniem: swym rozumem, jasnością myśli i przenikliwością. To nie znaczy, by gra Kreczmara wydawała mi się chłodna, albo pozbawiona unerwienia. Już dawno nie widziałem w teatrze tak bolesnego, tak przesyconego grą uczuć wyrazu twarzy jak ten, który ukazał Kreczmar w scenie wybierania pistoletów. Niemniej także i tutaj (a raczej: przede wszystkim tutaj) czuliśmy i widzieli, jak jasno i ostro działa myśl Szczęsnego.
Czesław Wołłejko buduje rolę odmiennymi środkami, ale podporządkowuje ją tej samej zasadzie inscenizacji; rola ta jest wielką niespodzianką i jakby przełomem w twórczości młodego artysty. Wyrzekł się w niej nadmiaru środków, które w innych przypadkach kłóciły się z zarysem postaci. Koncentracja artystycznej energii podziałała zbawiennie. Jego Szczęsny jest sugestywny i efektowny, a zachowuje też miejsce na ironię i autoironię. Zabrakło tylko Wołłejce doświadczenia w owych pierwszych scenach, w których Kreczmar umiał tak wiele wyrazić intelektualizmem swej gry.
Przedstawienie nie stwarza jednak sugestii, by sprawa Szczęsnego stanowiła wyłączny problem utworu. Sprawa ta - przy wszystkich oczywistych różnicach - jest analogiczna np. do problemu Horsztyńskiego. Przecież nie oderwane przeżycia Szczęsnego i nie jego przegrana na tle niezdolności powzięcia decyzji przede wszystkim zajmują i nas i poetę. Te problemy są funkcją - że się posłużymy językiem matematyków - sytuacji narodowej i wypadków insurekcyjnych. To samo można powiedzieć o sprawie Horsztyńskiego. Przejmujący jest los dawnego konfederata barskiego, który szczęście swe poświęcił dla Ojczyzny - ale jakże wyraźnie ukazuje poeta, że na ludzi takich jak on nie może już liczyć walczący o wolność naród. Szczęsny mówi o narodzie, że to jest "nic z którego nic zrobić nie można" - Horsztyński już w pierwszej scenie, zanim jeszcze przywaliło go ostateczne nieszczęście, mówi do Ojca Prokopa: "Księże, nie masz nadziei, że będziemy jedli czerwone renety z mojej szkółki - a spodziewasz się owoców na spróchniałym drzewie". Spróchniałym drzewem jest już dla niego, starego męczennika walki wyzwoleńczej, Rzeczpospolita - zarówno dawna jak i ta, co się rwie do nowego czynu, ta, która daje znać o sobie "niespokojnością między wileńskim ludem". Taki właśnie los i taką zawartą w Horsztyńskim myśl przewodnią czuło się wyraźnie w grze Karola Adwentowicza. Gdy teraz czytam tragedię, mam ciągle w uszach akcenty, jakimi Adwentowicz obdarzył każde słowo i każdą frazę. Zdaje mi się, że taka sugestywność jest dowodem i sprawdzianem artystycznego kunsztu. I jakże przekonywająca, jak trafna jest tu charakterystyka postaci. W podniesionej głowie dawnego konfederata jest duma, ale nie pycha; w stąpaniu po omacku człowieka ślepego mieści się dużo trafnej obserwacji, - nie ma klinicznego naturalizmu. Ustępy narracyjne brzmią czysto ą niezwykle interesująco; w momencie pożegnania z życiem jest dużo żalu, a przecież tę niesłychanie trudną, wręcz karkołomną aktorsko scenę gra Adwentowicz z imponującym umiarem. Ten Horsztyński jest i szlachetny i czysty i piękny, ale czujemy cały czas, iż Słowacki się z nim nie solidaryzuje. Że do Horsztyńskiego, mimo przeciwnych pozorów, nie odnoszą się słowa poety z późniejszych pieśni Beniowskiego:
"Dawna ojczyzno moja! - o jak trudno
Zakochanemu w twej śmiertelnej twarzy
Zapomnieć wdzięku, co młodość odludną
Wabił na dawnych opłotki cmentarzy".
Im bardziej się wczytujemy w "Horsztyńskiego", tym bardziej podziwiamy zdumiewający w okresie triumfującego bajronizmu i walterskotyzmu - precyzyjny realizm pisarza.
Przytoczmy jako przykład rozmowę między Trombonistą a Sforką (scena pierwsza aktu czwartego). Rozmowa ta wywołuje na widowni śmiech nieustanny; znakomicie i w sposób bardzo wyrazisty, zagrana przez Aleksandra Dzwonkowskiego (Sforka) oraz Zygmunta Chmielewskiego (Trombonistą), świadczy ona jak wielkim talentem komediopisarza był obdarzony w najlepszej swej epoce twórczej - autor "Horsztyńskiego".
Talentem komediopisarza? To wcale nie przesada. Można by napisać rozprawkę na temat "Komediopisarstwo Juliusza Słowackiego". Dwa pierwsze akty "Mazepy" - to wspaniały, błyszczący dowcipem, wstęp komediowy do przejmującej tragedii. Komediowy charakter mają w "Balladynie" wystąpienia Grabca, a w "Lilli Wenedzie" sprawa Ślaza. Komediowy - i to wspaniale komediowy jest początek "Złotej Czaszki" z owym dukatem rzuconym przez pana Gąskę skrybentowi Stanisławowi, a tak bardzo zmieniającym poglądy obdarowanego na małżeństwo Agnieszki z Janem. Co do "Horsztyńskiego" zgadzam się z prof. Wiktorem Hahnem, gdy wykazuje, że mamy tu do czynienia z tragedią, a nie z dramatem. Ale, by znów powrócić do myśli przewodniej mego artykułu, tragiczny charakter utworu wynika niemal wyłącznie z okoliczności dziejowych, w jakich rozgrywają się wypadki. Gdyby to nie był rok 1794 i gdyby nam ustawicznie nie towarzyszyła myśl o walczącej Rzeczypospolitej, - łatwo możemy sobie wyobrazić nawet i Szczęsnego jako na wpół komediową postać przerafinowanego młodzieńca. Kto nie wierzy, niech sobie przypomni, że właściwie istnieje już utwór na temat podobny: jest nim... "Fantazy". Myślę tu zwłaszcza o tej komediowej interpretacji pierwszych aktów "Fantazego" i samej postaci tytułowej, jaką dał przed kilku laty w Warszawie Edmund Wierciński jako reżyser i Jan Kreczmar jako aktor. Bo przecież komediowo-mussetowski jest w "Fantazym" nawet początek sceny, w której wybuch oskarżycielski sprzedawanej za długi ojcowskie Diany jest poprzedzony szermierką salonową przy szklance herbaty...
Wróćmy do "Horsztyńskiego". Wspomniałem, że przedstawienie jest aktorsko bogate, a przewodnia myśl inscenizacyjna wydaje mi się zarówno przekonywająca jak myślowo i artystycznie pobudzająca. Nie znaczy to jednak by pewne szczegóły nie budziły zastrzeżeń czy potrzeby dyskusji. Dotyczy to zwłaszcza postaci Hetmana oraz niektórych jego dworaków. Jerzy Leszczyński ma chwile, doprawdy, wspaniałe. Kiedy rozmawia z Horsztyńskim, w wielkim starciu dwóch nierozłącznych wrogów, czuliśmy wszyscy jak dreszcz przenikał widownię - tak nieomylnie padały repliki, tyle w nich było prawdy. (Szkoda tylko, że sytuacyjnie nieprzekonywająco rozwiązano sprawę lustra, które miało zdradzić stojącego w nim z dubeltówką Świętosza). Ale w ogólnym ujęciu roli Hetmana niektórzy widzowie czuli jednostronność. Leszczyński, zgodnie ze słowami tekstu, ujmował Hetmana przede wszystkim jako gwałtownika, szybkiego jak ogień; gdy w krótkim monologu Hetman bije pięścią o blat kominka, widzimy w nim naturę podobną do Wojewody z "Mazepy", co nieumyślnie dopuścił się zabójstwa na pierwszym swym synu, a wybuchami pychy ściągnął potem katastrofę na resztę rodziny. Zabrakło natomiast wycieniowania, jakim musi się odznaczać Hetman jako polityk stojący na czele odłamu Targowiczan i próbujący zamaskować prawdziwe cele swego działania.
Tak wybitne i tak świetne przedstawienie, jakim jest obecna inscenizacja "Horsztyńskiego" zmusza do przedyskutowania każdego szczegółu. Wydaje się zatem, że niezupełnie słusznie rozwiązano w Teatrze Polskim efekt psów, raz po raz ujadających na zamku Hetmana. Wywołał on pewne nieporozumienia; zdaje się, że byłoby słuszniejszym przyciszyć go trochę lub nawet pozostawić tę sprawę wyobraźni widzów i plastyce gry aktorskiej; naturalizm szczegółów bywa w tych razach obosieczny.
Sprawa kostiumów budzi w tym przedstawieniu pewne wątpliwości. Dlaczego na przykład w sali zegarowej hetmańskiego zamku oczekujący na Szczęsnego targowiczanie są poubierani różnolicie - jedni po sarmacku, inni z francuska? TU, w prowincjonalnym bądź co bądź ośrodku Rzeczypospolitej obrońcy starego porządku nazywający Kościuszkę "strasznym człowiekiem", a siebie republikanami (w sensie obrony ustroju przedmajowego) powinni wystąpić jednolicie, jak oddział "pospolitego ruszenia". Nie bardzo rozumiem, dlaczego w dalszych scenach tragedii przybrano Szczęsnego w strój staropolski, kłócący się z romantycznym gestem tej postaci i z jej, nawet nieco anachronistyczną w samym tekście, nowoczesnością. I wreszcie: nie bardzo szczęśliwe kostiumy Jadwigi Swirtun w roli Maryny, w połączeniu z pewnym niedoświadczeniem złożyły się na niepowodzenie młodej aktorki...
Wątpliwości budzi rola Karła. Może chodziło o to, by zbyt niskim jego wzrostem nie powiększyć przykrego wrażenia, jakie sceny z Karłem muszą z wielu względów zostawiać. Dlatego nie dziwimy się zbytnio, że Hetman mówi do jednego z hajduków: "Ty bracie masz jedną rękę wolną - weź ten znosek i daj mu dziesięć bizunów!", a tymczasem dwóch hajduków, z pewnym nawet trudem, wynosi okazałego "Karła". Niech mi wybaczy zasłużony nasz artysta, Henryk Małkowski, którego pamiętamy z wielu ciekawych prac aktorskich, że tym razem budził sprzeciw: pompatyczno-deklamatorskie ujęcie tej roli zatracało drwiący styl hetmańskiego błazna, kpiącego ze wszystkiego i ze wszystkich.
Są dowody, iż styl Słowackiego, zarazem realistyczny i poetycki, nie tylko się nie zatracił w zespole Teatru Polskiego, ale wywołuje wśród najlepszych naszych aktorów niekłamany i najszczerszy entuzjazm. Wszystkie niemal postaci tej sztuki narzucają aktorom zadania niełatwe. Już wspominaliśmy o kilku naprawdę znakomitych ujęciach. Dodajmy jeszcze trzy. Elżbieta Barszczewska jest Salomeą bardzo bliską wyobrażeniom, jakie sobie tworzymy o tej kobiecie, niewinnej a pełnej pragnień, zakochanej a nieświadomej miłości, nieszczęśliwej a dziecinnej. Zarówno w scenie słuchania opowieści o kaźni, jakiej poddano Horsztyńskiego, jak i w przejmującym momencie rozbicia dzbanka z poziomkami, Barszczewska nie grała ani natrętnie, ani z przesadną ekspresją, a jednak trudno było oderwać oczy od rysującego się na jej twarzy wyrazu nurtujących uczuć.
Sprawa Amelii: można ją pojmować rozmaicie - jako dziewczynę naiwną, trochę gąskowatą, nie zdającą sobie sprawy z właściwej wartości Hetmana i dającej się użyć jako narzędzie w grze o Szczęsnego. Można też akcentować byroński styl tej postaci, niepokojącą jej zagadkowość, która zaciążyła na losie Szczęsnego jako jedna z przesłanek jego tragizmu. Halina Mikołajska skłaniała się do tej drugiej koncepcji.
Przykład trzeci - to sprawa Nieznajomego. Na tej postaci bodaj najdotkliwiej odbiło się zdefektowanie utworu, zagubienie kilku czy kilkunastu stronic. Postać Nieznajomego budziła i budzi nieporozumienia; kostium, w jaki go ubrano na przedstawieniu,
świadczy też o trudnościach, jakie postać nastręcza. Władysław Hańcza postąpił słusznie, iż nie dawał słowom Nieznajomego w pierwszych scenach akcentów zbyt natarczywej perswazji. W słowach tych czuło się przede wszystkim poczucie siły: "ale ja ci zaręczam, że nasza sprawa jest pewna". Może tylko niezbyt potrzebnie przygarnia on w pewnej chwili Szczęsnego w przyjacielskim uścisku. Być może, iż Nieznajomy i młody Kossakowski są kolegami z ławy szkolnej w Warszawie, ale w tej chwili rozmawiają ze sobą jak dwaj politycy; Nieznajomy walczy o atuty, jakie konspiratorom i przyszłym powstańcom może dać udział Szczęsnego - ten ostatni walczy o rozegranie największej sprawy swego życia.
W scenie zegarowej Szczęsny rzuca Targowiczanom pytanie: "Czy wszyscy jesteście szlachtą?"
- "Wszyscy! Wszyscy! Wszyscy!"
- odpowiadają hurmem. Nagle odzywa się z tłumu okrzyk odosobniony - "Oprócz mnie!" - tak śmiały jak wyznanie o swym pochodzeniu plebejskim, które kilkadziesiąt lat potem włoży Żeromski w usta Sułkowskiego. Edmund Wierciński wkłada słowa "Oprócz mnie" w usta Nieznajomego; a więc nadaje im programowo jakobiński charakter i dramatyczną, ściśle obliczoną, celowość. Że reżyser przedstawienia miał prawo tak postąpić, niech posłużą za dowód słowa Słowackiego z przedmowy do III tomu jego poezji z r. 1833: "Znajdziemy poezją narodową, albowiem dziś dwory królów nie łamią i nie psują rozwijających się talentów, ani każą im sztucznie pod szkłami pałacowymi rozkwitać. Dziś poeci są minstrelami narodów i podobni dawnym minstrelom, śpiewają wielomilionowemu panu, gdy usypia, budzą go pieśnią i przy śmiertelnym łożu narodu przepowiadają zmartwychwstanie..."