Artykuły

Jak ją rozbierali, to nad nią płakali

"Nieprzystosowany" do życia w społeczeństwie niegdyś dzielny żołnierz, teraz pijak i szuler, posłany zostaje z obozu pracy przymusowej na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Tam, ten wesoły rozrabiacz i symulant dostaje się w tryby maszyny do leczenia, a buntując się przeciwko wszechwładnej siostrze oddziałowej poddany jest autentycznej resekcji czołowych płatów mózgowych i zredukowany do poziomu debila. Z tego ostatecznego poniżenia ratuje go towarzysz niedoli, dusi go własnoręcznie, w przekonaniu, że jest to jedyne możliwe wyzwolenie.

Takie streszczenie "Lotu nad kukułczym gniazdem" jest nie tylko uproszczone, ale głupie. Równie uproszczona byłaby interpretacja tej sztuki jako dramatu alegorycznego będącego wielką metaforą kondycji ludzkiej, życia społecznego, państwa, władzy i tak dalej. Podobnie jak trzecią możliwa wersja, gdzie traktuje się "Lot" dosłownie, jako realistyczną sztukę "z życia umysłowo chorych" i pozwala zastanawiać się nad tym czy atmosfera szpitala została oddana prawdziwie, czy metody tam stosowane są autentyczne, czy autor powieści (Ken Kesey) i autor jej scenicznej wersji (Dale Wasserman) nie przekroczyli granic przyzwoitości i czy nie krzywdzą psychiatrów i pielęgniarek gloryfikując zarazem wariatów.

Nie warto byłoby nawet przytaczać tych trzech możliwych interpretacji sztuki, której przedstawienie stanowi największą od dłuższego czasu sensację na warszawskich scenach, gdyby nie to, że każda z nich jest w jakiś sposób uzasadniona, ale niepełna i przez to fałszywa. "Lot nad kukułczym gniazdem" ma taką budowę, że poszczególne warstwy, jak łupiny, dają się dość łatwo oddzielić, a zewnętrzna, decydująca o wyglądzie całości okazuje się zarazem najcieńsza. Na wierzchu jest rzeczywiście owa atrakcyjna historyjka o szlachetnym w głębi duszy wykolejeńcu, który trafia do szpitala wariatów. Również i cała gruba warstwa psychologicznej motywacji działań, wzajemnych stosunków występujących postaci, opisów stanów psychicznych i obraz szpitala z jego mechanizmem działania i specyficznym couleur locale, utrzymana jest niemal całkowicie w realistycznej konwencji typowej dla dobrej, "użytkowej", amerykańskiej i nie tylko amerykańskiej dramaturgii. Jeśli zdejmie się tylko te dwie warstwy, można ze spokojem zająć się weryfikacją spostrzeżeń i konkluzji Keseya, ba, nawet spodziewać się listów od obrażonych psychiatrów i pielęgniarek. Jednakże głębiej tkwi, wspomniana już, warstwa symboliczna, gdzie szpital jawi się nam jako równoważnik Państwa, Więzienia i Sądu, a Wielka Pielęgniarka nabiera wymiarów dyktatora decydującego nie tylko o fizycznej ale i umysłowej wolności swoich poddanych, i gdzie wszelkie realistyczne motywacje tracą rację bytu.

Wszystko to byłoby nadal dość proste gdyby nie dalsze spostrzeżenie, że łupinową strukturę sztuki poprzerastała zupełnie inna materia - groteski. Mamy do czynienia z dziwną sztuką, która w odbiorze wywołuje raz po raz śmiech, a po której obejrzeniu długo się milczy. Tragiczną i ponurą atmosferę domu obłąkanych przemieszał i wzburzył czarny humor przypominający klasyczne dowcipy "o wariatach", w rodzaju historii uroczystego otwarcia basenu pływackiego - z konkursem skoków z wieży - przed napuszczeniem wody.

Ten ważny aspekt "Lotu nad kukułczym gniazdem" można równie łatwo zlekceważyć, jak i przecenić. Dlatego niektórzy krytycy amerykańscy nazywali wręcz powieść Keseya wzorowym przykładem literatury absurdu. Rzeczywista wartość tej powieści i jej dramaturgicznej wersji zdaje się leżeć przede wszystkim w jedności i równowadze wszystkich wyliczonych tu warstw i cech strukturalnych, co sprawia, że ten ani wcale zbyt głęboki myślowo, ani szczególnie literacko frapujący utwór jest takim wspaniałym materiałem dla realizacji filmowej czy teatralnej. Trzeba jednak dodać, że sprawę komplikuje jeszcze sposób narracji zastosowany przez Keseya. Wzorem Faulknera ("Zgiełk i furia") zrobił on narratorem człowieka umysłowo upośledzonego, sugerując, że cały przedstawiony w "Locie nad kukułczym gniazdem" świat jest ukazywany w skrzywionej perspektywie. Jednakże w słynnym filmie Formana, gdzie owa narracja została zachowana nie odgrywa ona istotnej roli w kompozycji i odbiorze dzieła, a w warszawskim spektaklu została pominięta zupełnie.

Pozostaje pytanie, jak, w jakimś ujęciu całościowym, już bez analizowania poszczególnych warstw, ocenić i uświadomić sobie znaczenie i wartość tej sztuki i jej przedstawienia.

Najbardziej frapująca wydaje się tu interpretacja w duchu "psychiatrii humanistycznej", gdzie "Lot nad kukułczym gniazdem" byłby próbą "rehabilitacji" jednostek upośledzonych czy nieprzystosowanych. Tak też na pewno jest. Zasadnicza różnica między postępowaniem zawadiaki McMurphy'ego, który ogrywa w karty swoich towarzyszy i robi im kawały, a postawą Wielkiej Pielęgniarki - siostry Ratched i całego personelu szpitala, polega na tym, że oni traktują pensjonariuszy jak chorych i tylko jak chorych, a on traktuje ich jak ludzi. Najwspanialej pokazuje to historia z porwaniem przez McMurphy'ego jego kolegów na morską wyprawę i łowienie ryb z pokładu kręcącego się w kółko po słonecznej zatoce pijanego kutra, którym steruje dwóch wariatów. Ta sekwencja nie mogła się znaleźć w wersji scenicznej, ale i tak jest tam dużo przykładów humanistycznej podstawy terapii "profesora" McMurphy'ego, Przede wszystkim tragiczna historia młodego Bibbita, którego mamusia wpędziła w kompleks, prowadzący do obłędu, a któremu McMurphy zaaplikował po prostu szklankę whisky i dziwkę do łóżka. I finał kuracji, kiedy Wielka Pielęgniarka w ciągu minuty odbudowuje w Bibbicie jego kompleks i jego szaleństwo doprowadzając go do samobójstwa. Tu zresztą kończy się już psychiatryczna interpretacja, a zaczyna się zwyczajne wzruszenie, którego żaden, najbardziej zażarty analityk i tropiciel znaków nie powinien się wstydzić. Tytuł powieści Keseya ("One Flew Over the Cucoo's Nest") wzięty został z dziecinnego wierszyka-wyliczanki i jest z tą powieścią i jej dalszymi wersjami trochę tak, jak z cebulą z innego wierszyka: "Jak ją rozbierali, to nad nią płakali..." Zdarzyć się to może nawet przy analizie struktury.

Otarłszy łzy, powiedzieć jednak trzeba, że nie na tym kończy się sprawa z "Lotem nad kukułczym gniazdem" bo nie jest ta powieść jedynie poważniejszą odmianą "Love Story". Jest to historia zdrowego człowieka, który znalazł się w szpitalu dla umysłowo chorych. I jest to historia stopniowego odkrywania mechanizmu rządzącego tym zamkniętym światem, mechanizmu logicznego i celowego, którego podstawę stanowi obłęd. Kluczowa scena, to rozmowa McMurphy'ego z Hardingiem, gdzie zawadiacki bohater uświadamia sobie różnicę pomiędzy "normalnym, ludzkim" (pierdel też dla ludzi...) więzieniem, a szpitalem. Z więzienia wychodzi się po upływie terminu wyroku, albo za dobre sprawowanie, stąd można nie wyjść nigdy. W dodatku okrutny mechanizm władzy Wielkiej Pielęgniarki (świetne sceny terapii grupowej polegające na "rozdrapywaniu" duszy pacjentów dokonywanym dla ich dobra) nie jest im jedynie narzucony, i ale stanowi przedmiot akceptacji. Od tego momentu kpiarskie kawały McMurphy'ego przeradzają się w bunt. Buntownik zostaje uznany za szaleńca, potem skalpelem chirurga zamieniony w debila i wreszcie wyzwolony przez śmierć zadaną przez przyjaciela. A ten przyjaciel - metys, indiański "Wódz" - Bromden, uznawany za Katonika, człowieka, który odgrodził się od świata i dzięki McMurphy'emu zapragnął do niego powrócić - w ostatniej scenie symbolicznym gestem wyrywa ciężki postument i wyłamuje się na wolność. W filmie widać go i jeszcze, jak idzie przez pola, daleko od szpitala, w świat, do swojego plemienia, które kiedyś utracił. W teatrze, już na korytarzu - łapią go pielęgniarze.

Po entuzjastycznym przyjęciu powieści przez krytykę w roku 1962, "Lot nad kukułczym gniazdem" w teatralnej wersji Wassermana nie doczekał się uznania. Prapremiera z Kirkiem Douglasem w roli McMurphy'ego była nawet klapą. Inne powieści ugruntowały pozycję Keseyła, ale dopiero film Formana nagrodzony pięcioma Oscarami stał się wielkim wydarzeniem. Trzeba też przyznać, że aktorzy, którzy zagrali w warszawskim przedstawieniu role mające już takie wykonanie nie mogli się czuć zbyt lekko. Ale i całe przedstawienie i właśnie te główne role znakomite. W spektaklu Hubnera jest i bez błędów odtworzona atmosfera, i pełne odczytanie tekstu, i nade wszystko zrozumienie, że przyjęcie jako nadrzędnej, którejkolwiek z wyliczonych wyżej możliwych interpretacji załamałoby sztukę, a widzów pozbawiło i wzruszenia i myślenia. Role - bardzo dobre - Dubrawska (siostra Ratched), Pawlik (Harding), dobre - Łukaszewicz (Bibbit), Góraj (dr Spivey), Lothe (Candy) i wszystkie właściwie role pół nieme, epizody - dobrze ustawione, trafione, zagrane. Jedynie rola milczącego, ogromnego Bromdena, choć Pieczka do niej idealnie pasuje, nie została szczęśliwie pomyślana. Jest udana do momentu kiedy zaczynają w niej przeważać elementy symboliczne czy nawet "metafizyczne". I wreszcie Pszoniak jako McMurphy. Gra nie tylko tę postać, ale i rolę Jacka Nicholsona (jest nawet prawie tak samo ubrany), a mimo to jest inny. Stworzyć taki pastisz, a zarazem zagrać żywego, prawdziwego człowieka, to sztuka nie lada, i przykład niebanalnego aktorskiego myślenia.

Scenografia bardzo dobra, taka jak trzeba. Świetne przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji