Artykuły

Cały on, cały doktor Kidler

- Wbrew pozorom taki serial wymaga szczególnego rodzaju skupienia i uwagi. Bo bardzo łatwo przekroczyć granicę między zabawą a śmiesznością czy poczuciem zawstydzenia. To trzeba grać, a nie się wygłupiać, jak w teatrze czy w kabarecie. Jeśli przesadzę, przestanę być zabawny, a stanę się śmieszny - mówi PAWEŁ WAWRZECKI, gwizdor telewizyjnego serialu "daleko od noszy".

Rozmowa z aktorem Pawłem Wawrzeckim - doktorem Kidlerem w serialu "Daleko od noszy"

Rafał Bryndal: "Daleko od noszy" jest serialem niszowym, który budzi skrajne opinie, od ekscytacji po irytację. Skąd się to bierze?

- Ciekawe jest to, że bardzo pozytywnie odbierają go głównie inteligenci, którzy odnajdują jego teatralność, potrafią bawić się konwencją i absurdem. I chyba zauważają przewrotność warstwy obyczajowej. Inni z kolei pewnie z tych samych powodów nie widzą w nim sensu i odczuwają irytację. Ale znam takich, którzy po początkowym odrzuceniu, gdy zrozumieli, o co tu chodzi, oglądają już każdy odcinek. Poza tym ważne jest to, że to nasz serial, a nie zagraniczny szablon. Autor Krzysiek Jaroszyński jest mistrzem krótkiej formy. Te 25 minut odcinka jest zawsze doskonale skonstruowane.

Pomaga mu w tym doświadczenie kabaretowe.

- No, z pewnością. Kiedyś i pisał, i dużo występował, miał swoje audycje radiowe itd. W "Noszach" ważne jest to, że Jaroszyński jest też producentem serialu, czyli cały kształt zależy od niego.

I znakomicie skonstruował postaci.

- Dla wielu widzów to osoby bardzo karykaturalne, ale w zetknięciu z rzeczywistością okazuje się, że tylko się tak wydaje. Najlepszym dowodem jest to, że wielu lekarzy ogląda ten serial z rozkoszą. Opinia, że to jacyś odrealnieni ludzie, też nie jest prawdą. Podczas mojego niedawnego wyjazdu do USA naprawdę spotkałem takiego gościa jak doktor Kidler. Nie dawałem wiary, ale rzeczywiście on był dokładnie taki jak mój bohater w "Daleko od noszy". Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że ktoś taki istnieje. A jednak.

Tym łatwiej się pisze i reżyseruje Jaroszyńskiemu, że ma do dyspozycji znakomitą ekipę. Kowalewski, Gąsowski, Śleszyńska, Tyniec, Rutkowski... To same gwiazdy komedii. No i pan oczywiście.

- Ekipa się wykrystalizowała po rozmaitych próbach i naprawdę wielką przyjemnością jest być jej częścią. To wszystko ludzie z talentem i umiejętnościami, dlatego możemy bawić się formą i sobą nawzajem. Ale to nie jest tak, że przychodzimy, pośmiejemy się i wychodzimy. Wbrew pozorom taki serial wymaga szczególnego rodzaju skupienia i uwagi. Bo bardzo łatwo przekroczyć granicę między zabawą a śmiesznością czy poczuciem zawstydzenia.

Ile w serialu jest improwizacji?

- Pewnie pana i czytelników zdziwię, ale to jest bardzo precyzyjnie pisany serial. Porównuję to do matematyki. Musimy wszystkiego się nauczyć, jak trzeba. Czasami mamy wątpliwości, ale nie mogą doprowadzić do tego, że nie wiemy, o czym mówimy. Wszystko jest tak dopracowane techniczne, że musimy trzymać się pieczołowicie skryptu.

Podczas zdjęć często się śmiejecie?

- Zdarza się. Każdy się stara przygotować od czasu do czasu jakiś dowcip, nowy kawał, bo wie, że wszyscy jesteśmy na to bardzo łasi. Czasami czekamy na jakąś wpadkę, bo to zawsze wywołuje dodatkową radość.

Ludzie często komentują pana grę w serialu jako wygłupy. Nie mogą zrozumieć, że taka gra jest trudna.

- Bo to jest trudne. Wszystko jest przerysowane i zagrane bardzo ostro. Nie wydaje mi się, żeby pójście na żywioł mogło się sprawdzić. To trzeba grać, a nie się wygłupiać, jak w teatrze czy w kabarecie. Jeśli przesadzę, przestanę być zabawny, a stanę się śmieszny.

A żałuje pan, że nie ma już "Złotopolskich"?

- Wie pan, to był taki szereg przykrych zdarzeń, które sprawiły, że "Złotopolscy" tracili temperaturę. Najpierw zmarł Henryk Machalica, potem Eugeniusz Priwiezencew, Leon Niemczyk, i raptem zabrakło również naszego Jurka Turka. A to był trzon serialu. Próbowano ich zastąpić, ale nie udało się utrzymać dawnego klimatu. Szkoda, ale potrafię to zrozumieć. Ten serial zawsze miał pozytywne recenzje. Mówił o naszych problemach i pokazywał je w troszeczkę skrzywionym zwierciadle. Nie był też serialem takim jeden do jednego, w którym dialogi sprowadzają się do: "I co - boli cię? - Boli. - To weź tabletkę". Miał w sobie poezję, dystans.

Bo to był bardziej serial o ludziach niż o Polakach.

- Dobrze pan to ujął.

Czy nie irytuje pana takie zaszufladkowanie, że jest pan aktorem komediowym i serialowym.

- Kiedyś nad tym myślałem i nawet się trochę obawiałem, ale mi to minęło, bo całe szczęście jestem angażowany do różnych rzeczy. Z tym że oczywiście najbardziej lubię komedie. Zwłaszcza że dzięki nim w ogóle zostałem zauważony. Poza tym akurat taka szuflada ma swoje dobre strony, bo mówi się, że jeśli aktor jest dobry w komedii, to w dramacie też da sobie radę. Wystarczy spojrzeć na Gajosa.

A czy gra w teatrze pomaga w występach w serialu i na odwrót?

- Jedno nakręca drugie... Serial robi dobrze teatrowi, teatr serialowi. Jeżeli ktoś chce być w zawodzie przez lata, to musi pogodzić się z tym, że zmienia się jego emploi i że zmienia się sam dla siebie. Że z czasem myśli już inaczej i nie zawsze zgadza się z tym, co kiedyś zrobił.

****

Daleko od noszy 2 - serial komediowy, Polska 2011

wyk. Hanna Śleszyńska, Agnieszka Suchora, Krzysztof Kowalewski

Sobota Polsat 19:30

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji