Artykuły

Everyman w slow motion

Rozgrywany w nieludzko powolnym tempie spektakl nie posiada rytmu, który pozwoliłby publiczności zaangażować się w sceniczny świat - o "Naszym mieście" w reż. Szymona Kaczmarka w Teatrze IMKA w Warszawie pisze Hanna Rudnicka z Nowej Siły Krytycznej.

Początek spektaklu robi całkiem obiecujące wrażenie. Widz zostaje skonfrontowany z chwilowo niezaludnioną, dość surową przestrzenią - dominujący element scenografii stanowi podłoga z nierówno ułożonych klepek. Spod nich wysypuje się ziemia i przebijają pojedyncze roślinki. Parkiet ten nieudolnie kamufluje niepokojące cmentarne wzgórze. Do tak urządzonej małej sali IMKI ubrany w elegancki garnitur, wypielęgnowany i ulizany Reżyser (w tej roli Szymon Czacki) wprowadza grupkę aktorów. Wszyscy w codziennych, częściowo staroświeckich kostiumach, trzymają w rękach drewniane skrzynki z wybitymi na nich złotymi literami, jak na nagrobkach, imionami i nazwiskami odgrywanych postaci. Onieśmieleni stają w rogu sali, tuż koło schodów, na widzów patrzą leciutko uśmiechnięci, skrępowani, wrzuceni w obcą im przestrzeń, jakby obawiali się dokonania intymnych wyznań, które mają zaraz mieć miejsce. Zanim z korytarzyka, którym chwilę wcześniej wchodziła publiczność, przeniosą się na scenę, przed oczy widzów, Reżyser wrzuci na parkiet kilka identycznych, białych krzeseł, od których - wraz ze zderzeniem z ziemią - natychmiast odpadną siedzenia. Jest to sygnał dla aktorów do rozpoczęcia właściwego spektaklu - przechodzą na scenę, składają krzesła z powrotem i ustawiają je w równym rzędzie, jakby z gruzów odtwarzali sobie namiastkę świata, w którym funkcjonowali. Po lewej stronie sceny układają swoje skrzynki (które, jak się okazuje, zawierają wszystkie potrzebne im rekwizyty - gazety, kubki, ciastka rękawicę baseballową) i już na naszych oczach kończą przygotowania do występu - grający George'a Gibbs'a Piotr Ligienza wkłada perukę, odtwarzająca rolę jego matki Julii Paulina Puślednik wypycha sukienkę gąbką, by uczynić swoje kształty pełniejszymi. Scena ta mogłaby być ciekawym wstępem do zapowiadanej przez twórców spektaklu "operacji na pamięci", konfrontacji z wykrzywionymi przez czas wspomnieniami, szukania ich znaczeń i sensów. Niestety, tym razem pierwsze wrażenie okazało się impresją fałszywą.

"Nasze miasto", pochodzący z lat trzydziestych dramat Amerykanina Thorntona Wildera, przypowieść o prostej egzystencji przeciętnych ludzi, o przemijaniu i naiwności w przeżywaniu życia to materiał, na którym oparł się Szymon Kaczmarek, tworząc w Teatrze IMKA swój najnowszy spektakl. Młody reżyser (zaledwie dwudziestopięcioletni) pracował nad premierą z równie jak on sam młodą obsadą, aktorami związanymi głównie z teatrami Krakowa i Wrocławia. Tekstu sztuki, który sam w sobie zakładał zniesienie iluzji, daleko idącą umowność i sztuczność, nie wywrócił na nice. Jego spektakl nie jest dekonstrukcją, aktem reinterpretacji i odwrócenia sensów najsłynniejszego dzieła Wildera, Kaczmarek nie tworzy bowiem na jego bazie żadnego stojącego w kontrze wobec intencji autora przesłania. Problem tkwi w tym, że stosunek inscenizatora do pisarza jest nie do odszyfrowania - do publiczności nie przedostaje się ze sceny żadna istotna myśl, wszystko jedno, czy należąca do dramatopisarza, reżysera czy dramaturga.

Najbardziej dojmującym wrażeniem, które wytwarza to przedstawienie jest uczucie porażającej nudy. Rozgrywany w nieludzko powolnym tempie spektakl nie posiada rytmu, który pozwoliłby publiczności zaangażować się w sceniczny świat. Efekt ten zdaje się wynikiem narzucenia aktorom trudnej do zaklasyfikowania maniery gry. Wszyscy wykonawcy są ostentacyjnie sztuczni, ruch sceniczny i mowę ciała ograniczają do kilku na krzyż gestów i min, mówią tekst zerkając wciąż w stronę publiczności - nawet nie recytują przypisanych im linijek, lecz klepią je nieporadnie jak wykutą na pamięć lekcję z podręcznika, stosując przy tym zdecydowanie nazbyt dużo pauz. Wszystkie te zabiegi nie wytwarzają dystansu, jak można by ewentualnie mniemać, lecz wrażenie zagubienia nawet nie postaci, co prezentujących je aktorów. Reżyser Szymona Czackiego, pełniący funkcję narratora opowieści, wciąż przerywa chaotyczne scenki i zapowiada zgromadzonym na widowni, co zaraz przedstawią jego podopieczni. Sam, stojąc z boku, z zaangażowaniem nieproporcjonalnym do rezultatu przygląda się ich działaniom, zerkając równocześnie na reakcje publiki, podczas gdy odtwórcy wszystkich ról wywiązują się z zadań niczym dzieci zmuszone do udziału w szkolnej akademii. Sztywność aktorów i ich beznamiętność są pewnym wyróżnikiem, śladem reżyserskiego pomysłu na "Nasze miasto". Równocześnie jednak jednostajność tej konwencji, brak jakichkolwiek, choćby chwilowych jej przełamań powoduje zerowe zróżnicowanie poszczególnych sekwencji i nuży do tego stopnia, że skrywa całość przesłania, które mogło kryć się za zewnętrzną warstwą spektaklu. O przypomnienie upomina się tu odwieczne prawo widowiska - by przekazać jakąkolwiek myśl, niezbędne jest skupienie uwagi widza, zaciekawienie go. Bez zmuszenia publiczności do zaangażowania, tak emocjonalnego, jak intelektualnego, żaden, nawet najbardziej rewolucyjny przekaz nie ma szans na przedarcie się do odbiorcy.

"Nasze miasto" budzi znużenie czy irytację, a przede wszystkim przykre rozczarowanie niezrozumiałym sposobem, w jaki Kaczmarek postąpił z posiadającym ogromny potencjał tekstem. Reżyser ten zdążył przecież udowodnić, choćby spektaklem "Cztery", będącym adaptacją "Niepokojów wychowanka Törlessa", jak inteligentnie i zajmująco potrafi odczytywać i uwspółcześniać bez nadmiernego udziwniania dwudziestowieczną klasykę. Tu zaś nawet najciekawsze czy najbardziej poruszające (już w samej lekturze) fragmenty dramatu nie wybrzmiały. Wilderowskie, na swój sposób zdystansowane, ale i pełne współczującego zrozumienia spojrzenie na słabość współczesnego Everymana zamieniło się w jego ośmieszenie, którego celowości nie sposób dowieść. Mieszkańcy Grover's Corners w inscenizacji Kaczmarka sprawiają wrażenie figur ograniczonych i żenujących, odstręczają i denerwują, co dotyczy przede wszystkim Myrtle Webb (Justyna Wasilewska), wydającej się być jednym wielkim nerwowym tikiem. Dodatkowo, poza aktorstwem, irytują dłużyzny, natrętna nieco symbolika czy niekonsekwencje w opracowaniu muzycznym - dźwięki zupełnie nieprzystających do siebie stylistycznie utworów pojawiają się w momentach, w których zasadność ich rozbrzmiewania trudno uzasadnić.

Przykry jest fakt, że IMKA Tomasza Karolaka swoje pierwsze urodziny okrasiła swoją pierwszą artystyczną porażką. By ją, mimo ogólnego krytycyzmu, osłodzić, należałoby, zupełnie szczerze i bez wymuszonej litości, pochwalić za brawurową działalność dyrektora tej młodej sceny. Niewielu innych decydentów z teatrów stolicy ma odwagę powierzać swoje pieniądze i przestrzeń zespołom młodym i niedoświadczonym, twórcom, którzy niedawno dopiero wyszli poza mury szkół artystycznych i dziś szukają swojego języka, stylu i swoich miejsc. Tym bardziej, jeśli są to prywatne, a nie państwowe pieniądze. Dawanie im okazji do szlifowania warsztatu i eksperymentowania ze sceniczną materią to inwestycja w przyszłość polskiego teatru. Z pewnością opłacalna, nawet, jeżeli ci artyści na swej niełatwej drodze niekiedy się potkną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji