Artykuły

Miłość wyznawana sylabami

"Scat, czyli od pucybuta do milionera" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Ocenia Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

O tym muzyku nie wypada dziś pisać krytycznie, ale czasami trzeba. Opromieniony sukcesami udowadnia, że potrafi wszystko - przerobić Bacha lub Chopina na jazzowo, zagrać klasyczne standardy z Makowiczem, eksperymentować z muzyką Lutosławskiego. A w przerwach między rozlicznymi zajęciami skomponował musical "Scat". Niestety, widać, że miał na to mało czasu.

Pomysł był odważny, więc tym bardziej wymagał starannej pracy. W musicalu Możdżera nie pada ani jedno słowo: wykonawcy posługują się scatem, jazzową techniką wokalną, w której śpiewa się wyłącznie pozbawione znaczeń sylaby. A czy za pomocą pa-ra-pa-pa czy haj-di-du można wyznać miłość? W "Scacie" jednak liryczne songi brzmią najbardziej szczerze, uświadamiając, jak banalna bywa metaforyka musicalowych tekstów. Sylabowe zbitki zawodzą natomiast przy opisie zdarzeń lub wyrażaniu bardziej złożonych uczuć, gdy słowo trzeba było zastąpić muzyką i reżyserską inwencją.

Leszek Możdżer sięgnął do stylistyki jazzu akustycznego lat 60., w której scat brzmi najbardziej naturalnie, ale dał też sporo innych cytatów - od disco w stylu Travolty po tango i rosyjskiego kozaka. Jest przecież wytrawnym muzykiem, świetnie czującym różne konwencje. Ale dla człowieka tak utalentowanego pisanie "pod kogoś" to zajęcie łatwe, szybkie i rzec by można - zastępcze. "Scat" to pastiszowa kompilacja, a nie zamknięte dzieło z wyraźną ideą kompozytorską.

Mogło być zatem ciekawiej, zwłaszcza że i scenicznie najlepszy okazał się pomysł, a nie jego realizacja. "Scat" odwołuje się do historyjek rodem z niemego kina, kiedy to pucybuci stawali się milionerami, a wokół pięknych kwiaciarek krążyli mężczyźni pragnący je niecnie wykorzystać. Duch chaplinowskiej burleski jest jednak w tym spektaklu obecny głównie w założeniach. Reżyser Wojciech Kościelniak zapomniał, że najbardziej śmieszy to, co nieoczekiwane. Natrętne muchy nękające bohaterów, klej przytwierdzający wszystko do wszystkich, łóżkowe perypetie - to bawiło w niemym kinie, gdy niespodziewanie zakłócało rytm normalnego życia. Tu świat został przerysowany, wszystko może się zdarzyć, a zatem nic nie jest w stanie nas zaskoczyć.

Nadekspresyjność reżyserskich pomysłów tłumi śmiech widza, a wykonawców zmusza do zgrywy. Bronią się ci, którzy wokalnie dobrze czują się w jazzowym scacie. Na szczęście takich aktorów nie brakuje we wrocławskim zespole, by wspomnieć Sambora Dudzińskiego, Justynę Antoniak i Konrada Imielę, a z drugiego planu Natalię Grosiak i Magdę Kumorek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji