Artykuły

Stuhr dla europejskiego kina

- W etiudach filmowych zobaczymy kwiat aktorstwa polskiego. Jerzy Radziwiłowicz czy Gabriela Kownacka nie traktują już grania u studentów jako przysługi, jak było kiedyś, ale jako szansę - mówi JERZY STUHR, patron honorowy X Europejskiego Festiwalu Filmowego.

Dziesiątą edycję festiwalu rozpoczął wczoraj pokaz "5 razy 2" François Ozona w Silver Screenie. Do połowy przyszłego tygodnia będziemy mogli zobaczyć prawie 40 filmów - najnowsze produkcje europejskie, cykl Panorama Kina Europejskiego oraz Klasykę Kina Europejskiego - dziesięć propozycji Jerzego Stuhra.

Joanna Woźniczko: Dobrze się Pan czuje jako patron honorowy festiwalu?

Jerzy Stuhr: Cieszę się, że nim jestem. To oznacza, że organizatorzy zaliczają mnie do kina europejskiego, a ono mnie ukształtowało. Poprę każdą inicjatywę, nawet diabelską, która promuje filmy europejskie.

Diabelską?

- Ba, debiutowałem u Konrada Swinarskiego rolą Belzebuba. Tradycje mam dobre.

Na czym Pana zdaniem polega ten fenomen kina europejskiego?

- To w Europie zaczęła się tradycja eksperymentowania formą. Bardzo ją cenię, bo wywodzę się z teatru, a tam poszukiwania formalne są codziennością. Inaczej jest w filmie, gdzie wymagają one odwagi artystycznej. Wiem, jak to wygląda od strony praktycznej. Trzeba przekonać do eksperymentu rzesze ludzi - producentów, sponsorów, myślących pewnymi schematami. Ciężka praca.

Czym jest dla kina eksperymentowanie formą?

- To jak zabiegi u Pedro Almodóvara: na początku nie wiesz, z jakiego punktu widzenia opowiadana jest historia, a potem wszystko się harmonijnie łączy. Albo w filmie "W stronę morza" - aktora pokazuje się cały czas w zbliżeniu, widzimy tylko jego twarz i nic więcej. Zabawa z formą stawia pozornie pod ścianą, której nie da się pokonać. Uwielbiam ten moment przy tworzeniu filmu - mam przed sobą zadanie, o którym na początku myślę: "O, nie, to absolutnie niemożliwe". Ale potem rodzi się coś niekonwencjonalnego, co przeczy stereotypom. W tym momencie zaczyna się sztuka. Jest takie piękne zdanie Rudolfa Steinera, antropologa kultury: "Sztuka to uwiarygodnienie nieprawdopodobnego". To właśnie staram się przekazać swoim studentom.

Na festiwalu pokazane będą etiudy Pana uczniów. Wpisują się w tę tradycję poszukiwań formalnych?

- U nich najważniejsza jest inna cecha, także typowa dla Europy: robienie kina autorskiego. W Stanach reżyser jest tylko reżyserem, czasami nawet nie dopuszcza się go do montażu. W Europie - odwrotnie. Od sześciu lat nie zdarzyło mi się, żeby student przyniósł jako materiał na etiudę cudzy scenariusz. Piszą sami. Dlatego zresztą musiałem zmienić program zajęć - teraz gros czasu poświęcamy na naukę konstruowania dobrych ról. To ważne, przecież potem proponujemy je poważnym, najlepszym polskim aktorom.

Chętnie grają w studenckich etiudach?

- W tych etiudach zobaczymy kwiat aktorstwa polskiego. Jerzy Radziwiłowicz, Gabriela Kownacka - nie traktują już grania u studentów jako przysługi, jak było kiedyś, ale jako szansę. Czują, że ci młodzi ludzie to przyszłość.

Tak jest?

- Bardzo w nich wierzę. Marcin Wrona, Bartek Konopka, Kinga Lewińska czy Marek Lechki - na pewno są doskonale przygotowani, żeby wejść na nasze miejsce. Muszą jeszcze tylko zrobić trzy dobre filmy. Pierwszy to zawsze entuzjazm i euforia, często okazuje się sukcesem. Najtrudniej przychodzi ten drugi. Ale dopiero przy trzecim będą mogli powiedzieć: już wiem, jak to się robi.

Wybrał Pan dziesięć filmów do cyklu "Klasyka kina europejskiego Jerzego Stuhra", który w ramach festiwalu będzie pokazywany w Iluzjonie. Czym są dla Pana te filmy?

- Proszę to potraktować jako żart - łatwiej byłoby mi wskazać trzy najważniejsze dla mnie filmy niż dziesięć. Ale rzeczywiście znalazły się tu dzieła, które mnie ukształtowały. "Ewa chce spać" to moja pierwsza miłość: potem w życiu podobały mi wszystkie kobiety, które przypominały Barbarę Kwiatkowską-Lass. "Ballada o żołnierzu" - najpiękniejszy film o wojnie. Z kolei "Jesienną sonatę" uważam za wyżyny aktorstwa: świadomego, w którym aktor wie więcej o kreowanej postaci niż reżyser. Film "Niebo nad Berlinem" pokazał mi, jak można do kina wprowadzić poezję. Najlepiej robi to Fellini - on potrafił sfilmować nawet sen. Wymieniłem też kilka filmów czeskich - w Czechach ludzie mają tę cudowną cechę, że potrafią się śmiać z samych siebie. A już trochę bardziej na północ tego nie umieją...

Pana listę otwiera "Amarcord" Felliniego. Najważniejszy?

- Tak, on znalazłby się w mojej trójce. Nauczył mnie gatunku.

O narodzinach faszyzmu, tragicznym czasie swojego kraju, ktoś opowiada w sposób lekki, ciepło, z miłością do innych. To dla mnie ideał. Nie byłoby Benigniego, gdyby nie Fellini. Poza tym "Amarcord" na długo pozostaje w pamięci. Roman Polański mówił, że jeśli jakiś czas po obejrzeniu filmu widz potrafi wymienić dwie-trzy sceny, to już jest dobrze. Kto widział "Amarcord", ten wie, że jego scen się nie zapomina.

A na który film festiwalowy Pan czeka?

- Chcę zobaczyć wszystkie! Szczególnie ciekaw jestem "Cudownej nocy w Splicie" Ostojicia i "Lata miłości" Pawlikowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji