Artykuły

Mistrzyni pracująca

Patrzę właśnie na nią w telewizji... Ileż prawdy było w każdej jej postaci, niebywałe - opowiada Alina Janowska, wielokrotnie partnerująca Kwiatkowskiej na scenie i na ekranie (choćby w "Wojnie domowej") - pisze Filip Łobodziński w Newsweeku Polska.

BYŁA OD ZAWSZE. I NA ZAWSZE POZOSTANIE: JAK WAWEL, MIÓD PITNY I POEZJA NORWIDA. IRENA KWIATKOWSKA.

- Ta jej naturalność była doskonale wyczuta. Ona intuicyjnie odnajdywała nastrój sztuki czy filmu i trafiała dokładnie w punkt, omijając rafy drętwoty i przerysowania - wspomina. Genialny instynkt w połączeniu z inteligencją i pracowitością. Sama zresztą mawiała, że nie miała wyboru, skoro już wstępując do aktorskiej szkoły wieczorowej, dowiedziała się od profesorów, iż warunki ma mizerne, więc musi ożenić talent z ciężką harówką. "Inaczej nic z ciebie nie będzie" - zawyrokował ponoć sam Aleksander Zelwerowicz. Zasuwała więc - do tego stopnia, że uczyła się ról całej obsady. Także męskich. Żadnej pracy nie bała się przecież już w gimnazjum, gdy podczas publicznego czytania lektur odgrywała role Zagłoby albo Papkina. Szkoda, że nikt tego nie sfilmował! Pomimo ewidentnie komediowego emploi nie była typem duszy towarzystwa, nie dowcipkowała. - Nie sprzedawała się towarzysko, ale miała potrzebę wyrażania swego poczucia humoru w sposób niezwykle dyskretny i nieprzewidywalny - wspomina Alina Janowska i dodaje, że nie o anegdotę tu chodziło, ale o lekkie uniesienie brwi, rzucone mimochodem "Doprawdy?" sytuacyjny detal. Ale już samym pojawieniem się wywoływała uśmiech, co mogło sprawiać fałszywe wrażenie, że jej życie upływa w beztroskiej bańce.

- Widziałam ją kilkanaście lat temu w czasie, gdy zmarł jej mąż - dodaje Janowska. - Umiała to znieść bardzo dzielnie, zarazem nikogo nie absorbując.

Spotkałem Ją wżyciu raz, siedem lat temu. Zostałem zaproszony jako gość specjalny do popularnego teleturnieju "Kochamy polskie seriale". Prowadził go nieodżałowany Jacek Chmielnik, a kolejne odcinki nagrywano hurtowo po kilka w studiu TVP w Lublinie. Tego dnia w planie były trzy odcinki, a więc trzy różne seriale i troje gości specjalnych - dawnych bohaterów serialowych.

Z Warszawy zawoził nas samochód TYP. Najpierw zajechał po Barbarę Krafftównę, potem po mnie. Na końcu stanęliśmy na ulicy Tamka, gdzie mieszkała wówczas Irena Kwiatkowska. Miała stamtąd blisko do Teatru Polskiego, w którym okazjonalnie wciąż występowała. Aktorka przywitała się cicho ze wszystkimi w samochodzie, usiadła i zapadła się w siebie. Niemal przez całą drogę trwała w bezruchu. Widząc to, Krafftówna szepnęła: "Ircia ma takie chwile, ale zobaczy pan, że nadal jest sobą".

Na miejscu, w Lublinie, niewielka Wielka Artystka weszła na scenę, spojrzała na wiwatujący, uśmiechnięty tłum i - jak gdyby dostała zastrzyk witalny. Oczy jej rozbłysły. Uniosła ręce, pozdrowiła wszystkich. Nagranie poszło rewelacyjnie, rozmowa skrzyła, co chwila rozlegały się wybuchy śmiechu. W drodze powrotnej aktorka żartowała z kierowcy i z kierowcą, komentowała mijane szyldy i wydarzenia dnia. Szczebiotały trochę na boku z Krafftówną. Pożegnała się z nami chwackim "Cześć!" i podreptała do bloku przy Tamce.

Wielkich aktorów często definiujemy poprzez najwybitniejsze role, kamienie milowe na ich drodze twórczej. W trwającej od lat 30. karierze Ireny Kwiatkowskiej są głównie kamyczki - ale za to cały sznur, i to wyłącznie szlachetnych. Czy to w radiu, w teatrze, w kabarecie, kinie, czy telewizji. Zresztą - czy "Ballada jarzynowa" Przybory i Wasowskiego, "roztańczona" pani Makowska z "Hallo Szpicbródka" albo czytane przez nią Tuwimowe "Ptasie radio" nie są perłami piękniejszymi od niejednej Kasi Minoli z "Poskromienia złośnicy"?

Nie stwarzała dystansu, ale nikt nie próbował się z Nią spoufalać. Mistrzyni to mistrzyni. Była wymagająca, ale łatwa we współpracy. - Świetna koleżanka. Gdy coś jej nie dogadzało, nie zrzędziła, to się czuło w jej wzroku i wyrazie twarzy - opowiada Janowska. - Zresztą chętnie rozmawiała z mniej doświadczonymi kolegami, a swoje oczekiwania wypowiadała krótkimi, konkretnymi zdaniami, bez celebracji, "jaka to ja jestem wielka artystka".

Słychać to w emitowanym kiedyś fragmencie Kroniki Filmowej, gdzie Kwiatkowska "naśpiewuje" pierwszy raz "Balladę o doktorze Praszczadku" w towarzystwie Starszych Panów. "Aleś napisał...!" - komentuje po tym, jak przebrnęła przez szybko powtarzane słowa "płci, płci, płci, płci". Gehennę przechodzili bodaj wszyscy autorzy, którzy dla Niej pisali - nieustannie prosiła o lepsze puenty, fajniejsze zwrotki. I miała rację. Nic nie mogło się zmarnować - to przekonanie być może wyniosła z rodzinnej Woli warszawskiej, dzielnicy biednych robotniczych czynszówek. Dbała o każdy śpiewany i mówiony tekst tak samo, jak o cienko obierane ziemniaki w powstańczej kuchni w 1944 roku.

W przeciwieństwie do innych znakomitości sceny nie istniała w tabloidach. Przez czterdzieści kilka lat z tym samym mężem, wybitnym radiowcem Bolesławem Kielskim. Małżeństwo kochające się, ale bezdzietne, bo scena była dla niej najważniejsza. Opiekowali się sobą nawzajem z ogromną czułością. Kielski, gdy Irena grała, za każdym razem przychodził do teatru, stawał skromnie w kulisie z tekstem w ręku, zawsze gotów suflować, gdyby zaszła potrzeba. - Nie zachodziła nigdy, Ircia miała doskonałą pamięć - śmieje się Janowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji