Artykuły

Kantor i jego "Wielopole"

Gdy tysiącom widzów słonecznej Italii dane było obejrzeć głośny już w świecie spektakl TADEUSZA KANTORA "Wielopole, Wielopole" - nam, krakowianom, przychodzi pocieszyć się czytaniem recenzji i informacji w prasie zagranicznej. Dobre i to! Choć nie ukrywam, że z ogromną ciekawością czekam - sądzę, że i wielu innych także - na prezentację florenckiej realizacji w naszym mieście. Mieście Kantora i jego Teatru Cricot-2. A że owa prezentacja zapowiadana jest dopiero w Polsce na listopad (!), więc... Ulica Kanonicza 5. Siedziba Teatru "Cricot-2". Sala wypełniona po ostatnie miejsce. Konferencja prasowa. Wśród zaproszonych gości Artur Sandauer, Roman Szydłowski... Sporządzam stenogram z wypowiedzi Kantora:

"...osobiście nie mam krytycznego spojrzenia na ten spektakl, bo jeszcze w nim "siedzę". Jeszcze jestem otumaniony tym wszystkim (...)

Tuż przed premierą sądziłem, że tego się w ogóle nie uda poskładać! Tak, spektakl polegał na składaniu. Cała jego struktura jest dość dziwna. A ta ciągłość, jedność - jak mówi Witkiewicz - zrodziła się dopiero na premierze. Myśmy nie mieli próby generalnej! Ostatnią scenę robiłem (zresztą usprawiedliwiałem się z tego na konferencji prasowej we Florencji) na dzień przed premierą. Przy czym: miałem zupełnie inną jej koncepcję ale z owej koncepcji "Ostatniej wieczerzy" nie byłem zadowolony. W ostatnim momencie (zresztą ten fakt zanotowała polska TV) jednak "wyszło"; spontaniczność aktorów była tak wielka, że wszyscy obserwatorzy orzekli, iż nic nie należy już zmieniać, udoskonalać. (...)

Przed określeniem tego spektaklu, chciałbym opowiedzieć krótko o naszej pracy we Florencji. Początkowo było bardzo trudno. Bardzo! Tak, że co pewien czas "wyprowadzaliśmy" się z Włoch do... Krakowa... Ale to nie wynikało ze złej woli organizatorów. Oni sami mieli trudności - we Włoszech panuje duży chaos.

Przykład? Mieliśmy pieniądze na spektakl, tyle, że tych pieniędzy nie sposób było podjąć bo w czasie gdy były potrzebne, zaaresztowano trzydziestu czterech dyrektorów banków! Wszyscy, co zjeżdżali do nas, z całego świata, dziwili się, że mimo wszystko, w tym chaosie, tak sprawnie działamy.

Przyznam - działała, że tak powiem, moja natura awanturnicza. I muszę powiedzieć - na korzyść organizatorów - że mecenasi z niezwykłą cierpliwością, wyrozumiałością to znosili. Ale tylko z tego powodu, że widzieli, iż cały zespół pracuje. Na ostatniej konferencji mer miasta powiedział: "daliście lekcję artystyczną". Ja zaś dodałem - nie tylko artystyczną, ale i pracy. Teatr Cricot jest wyjątkowym teatrem - my pracujemy z niezwykłą dokładnością. I cały dzień, i całą noc. Nasza praca nie kończy się na próbach (...)

Muszę powiedzieć, że w Italii bardzo się nami zajmowano. Otaczano nas opieką. I to się zaznaczało nie tylko w stosunku do aktorów. Także do ludzi, którzy chcieli brać udział w próbach. Mieliśmy, zresztą, z tymi ludźmi spory kłopot. Początkowo (głównie młodzież) chcieli partycypować w realizacji. Chcieli grać. Władze florenckie nawet sądziły, że ja założę jakieś atelier, szkołę, laboratorium, bo zgłosiło się około pięciuset chętnych, którzy w "Cricot" chcieli odbyć tak zwany staż. Nie uznaję laboratorium. Nie uznaję stażystów. Ci ostatni to wędrujące po Europie hordy młodzieży z Ameryki, Francji, Anglii, RFN; zatrzymują się w teatrach Paryża, Madrytu, Brukseli. A potem? Potem - praktycznie biorąc - nie umieją grać.

Aha, miałem kilkanaście spotkań z młodzieżą. Przez kilka nieraz godzin opowiadałem jej o naszym teatrze. To były bardzo przyjemne spotkania. W ich trakcie wyłoniłem siedem osób, które zaangażowałem do "Cricot". (...)

Podczas pobytu we Florencji mieliśmy kolosalny kontakt ze światem. Znacznie większy niż tutaj, w Polsce. Przyjeżdżali dyrektorzy uznanych teatrów, znani twórcy kultury, dziennikarze. Zapraszali do swoich krajów. Filmowała nas telewizja francuska, zachodnioniemiecka. Ekipa z RFN uznała nawet za konieczność odwiedzenie mojego rodzinnego miasteczka, Wielopola. Próbowałem wyperswadować im ten zamiar, ale bezskutecznie! Jakoś nie mogli uwierzyć, gdy tłumaczyłem, że Wielopole, takie jak w spektaklu, istnieje tylko we mnie, przeze mnie - w samym miasteczku nic nie znajdą. (...)

W ciągu dwóch miesięcy wybudowano nam teatr. Świetny architektonicznie. Pomysłowe konstrukcje. Wszystko z drzewa. No i scena.

Jeśliby przyszło mi określić na czym polega różnica pomiędzy "Umarłą klasą" a "Wielopolem"? "Umarła klasa" nie miała sceny. Miała taki mechanizm do grania - były to ławki. Natomiast tutaj był pokój. Po raz pierwszy zresztą założyłem sobie z góry - tak jak to robi się w dramacie; autor od razu pisze gdzie rzecz się dzieje - że akcja toczyć się będzie w pokoju który posiada przedpokój. Och, ile miałem kłopotu z tym pokojem! Nie umiałem go zrobić, bo zawsze stawał się... dekoracją. Zrezygnowałem więc najpierw z kotar czyniących ściany, potem i z dykty, bo realność nie cierpi imitacji. Starczy, jeśli powiem, że nawet spory esej poświęciłem rozważaniu na temat miejsca teatralnego. A tak, uważam że sprawa miejsca teatralnego jest zasadniczą sprawą w dzisiejszym teatrze. Dlatego zresztą - choć pomny, że scenografii nie można wciąż zmieniać, bo to ogromne koszta - nieco eksperymentowałem.

Będę chyba zapamiętany przez urząd fiskalny. Spektakl kosztował 400 milionów lirów (wśród zebranych na konferencji szybkie przeliczanie: 840 lirów jeden dolar... - dop. T.B.), jednak organizatorzy wcale nie mieli mi tego za złe. Przeciwnie. Twierdzili, że i tak mniej kosztuję niż inni reżyserzy. Może więc rzeczywiście dla mnie to tylko tak ogromna suma?! No więc powiem jeszcze, że udał mi się eksperyment z innym ustawieniem aktorów na scenie. Zwykle gra się mając widzów vis a vis. Myśmy ustawienie osi aktor-widz nieco zmienili, przesunęli; aktor gra do jakby drugiej widowni, niby z boku. Tym sposobem powstała realna rzeczywistość. Ta realność polega na tym, że widz obserwuje aktora grającego jakby dla innego widza. (...)

Znalazłem tytuł do spektaklu, ale nie znalazłem jeszcze nazwy dla tego rodzaju teatru. I nie wiem, czy w ogóle znajdę, bo być może wystarczy mi spektakl?! Czy znaczy to, że zawarł on wszystkie moje doświadczenia? Nie. To zupełnie nowe doświadczenie. Z "Umarłą klasą" ma właściwie mało wspólnego - tak pod względem strukturalnym, jak i konstrukcji czy techniki. (...)

Przygotowaliśmy, opracowaliśmy materiał aktorski na sześć, siedem godzin przedstawienia. W rezultacie spektakl trwa godzinę i dwadzieścia minut. Jego struktura polega na dodawaniu i cięciu planu, Mimo że jest to zamknięta całość (choć składa się jakby z układanki). "Wielopole" zawiera pięć scen: Ślub, Lżenie, Ukrzyżowanie, Pożegnanie Adasia, Ostatnią wieczerzę, Każda z tych scen mogłaby istnieć sama dla siebie. Owszem, jest też wspólna akcja.

Tyle Tadeusz Kantor. Myślę jednak, że warto (choć też fragmentarycznie) przytoczyć wypowiedź Artura Sandauera:

"We Florencji byłem świadkiem dalszego procesu rodzenia się sztuki uniwersalnej. Procesu, który zaczął się od trzech wielkich nazwisk: Witkacego, Schulza, Gombrowicza. Dziś do tych nazwisk dopisuję jeszcze czwarte - Kantor!

Kiedyś, w krótkiej co prawda notatce, napisałem po obejrzeniu "Umarłej klasy", że Kantor wywodzi się z tej samej grupy, co wspomniani przeze mnie twórcy. Nie, nie był to komplement. To wynik analiz literackich, to punkt widzenia historyka literatury, szerzej - kultury. U Kantora jest się świadkiem powstawania spektaklu podczas spektaklu. Autotematyzm jest obecny zawsze. Poprzez całą sztukę. W "Wielopolu" nawet na scenie, gdy ruchem magika zbiera i składa biały obrus.

A jakie są sztuki Witkacego? Tor nie jest teatr, to jest zabawa w teatr; to jest powoływanie teatru na naszych oczach, zerwanie z dotychczasową iluzyjnością teatru. Kontynuuje Kantor Schulza - poprzez ciągłe napięcie pomiędzy pierwszym planem a drugim (...) A metoda powtarzania, nasilania - toż to i Gombrowicz. Czy mówiąc o tej kontynuacji stawiam zarzut? Nie. Podkreślam tylko rodowód, ciągłość, tradycje. Wszystko, co składa się na naszą historię. (...)

"Wielopole, Wielopole" to jest nasza historia. To historia ludzi, którzy nie dorośli do swego losu. Oglądając spektakl miałem wrażenie, że jestem - nie wiem - świadkiem finału tymczasowego 50-lecia historii naszej kultury. Tej prawdziwej. W najszerszym znaczeniu.

Notowała:

Teresa Bętkowska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji