Artykuły

Z perspektywy świata bez much

Suterena z mnogością rur. Szaro. Brudny, obdrapany zlew. Dwa żelazne łóżka, stół, dwa krzesła, parawan osłaniający wnękę z kuchenką gazową. Na łóżkach koce, też brudnoszare, podławe. Pod łóżkami walizki. Przy jednym z łóżek stos pism i książek. Na drugim - kolorowy, szmaciany, uśmiechnięty pies Pluto - jaskrawożółtawa łaciata zabawka dużego rozmiaru. Na stole, rozpaczliwie gołym w akcie pierwszym i smutno uroczystym, przysłoniętym białą poszewką zdjętą z poduszki w akcie drugim - czajnik aluminiowy, dwie filiżanki, puszka z cukrem, paczka expressowej herbaty. W miarę narastania akcji - jeszcze konserwy. Dla psów i ludzi. Kolorowe, wesołe, wysokie puszki. Wreszcie koniak. Jedna butelka. Będą go pili w sylwestrowy wieczór w filiżankach od herbaty ONI DWAJ. Jedyni bohaterowie dramatu, mieszkańcy sutereny, za którą tylko jeden z nich płaci komorne.

Intelektualista, pisarz uniwersalny in spe. Robotnik, pracujący przy rowach kanalizacyjnych.

Obaj przybyli z daleka, z kraju, o którym mówi się tam i w którym bywają, a jakże, muchy, nawet dużo. Obaj żyjący tu - robotnik stwierdzi: w świecie bez much, co oni z nimi zrobili? - na statusie emigrantów.

Więc rodacy. Protagoniści. Ale i kontrtypy i kontrmodele. Intelektualista przybył tu bo szuka pełnej wolności a tam skąd przybył, nie mógł polubić przymiotnika nieantagonistyczny.

Robotnik od rowów nie ma nic wspólnego z polityką, ale chce mieć własny domek i wyprowadzić się od teściów. Po ten domek przyjechał. Pieniądze zarobione krwią i potem ładuje do brzucha psa Pluto. Poza tym oszczędza, oszczędza, oszczędza. I objada intelektualistę, który nie chodzi kopać rowów ale pieniądze na życie ma.

Intelektualista nosi czarny golf, sztruksowe spodnie, marynarkę w kolorze słomki, czarną jesionkę i biały wytworny szal. Robotnik - karykaturalny garnitur z czarnego tenisa w białe paski, czerwone lub zielone skarpetki, skórzany kapelusik, jaskrawo-żółty krawat i przyciasne kamaszki.

Wiesław Michnikowski (intelektualista) i Mieczysław Czechowicz (czarnoroboczy) w sztuce Sławomira Mrożka "Emigranci", wystawionej niedawno przez Teatr Współczesny jako polska prapremiera (reżyseria: Jerzy Kreczmar, scenografia: Ewa Starowieyska).

Dwa aktorskie popisy, duet recitalowy wybitnych artystów. Czy coś więcej ponadto?

Niewiele dzieje się w suterenie w czasie ponad dwu godzin przedstawienia. Jej bohaterzy po prostu w niej są: leżą, rozmawiają, parzą herbatę, kłócą się, wspominają. Raz gaśnie światło, ale to powitanie Nowego Roku - wieczór szczególny - więc kiedy to sobie - dzięki temu zgaśnięciu - uświadamiają, urządzają sylwestra. Wspomniany alkohol, biała poszewka, golenie, krawaty, zmiana skarpetek. Celebra i nieuchronne: a pamiętasz? Nieuchronne: tam i ty, my i oni... Kolejne kolejki i wreszcie pytanie: dlaczego uciekłeś, dlaczego przyjechałeś tutaj? Po co? Zadaje je intelektualiście Czechowicz-ciułacz i dowiaduje się, że tamten: inteligent-biała rączka jest tutaj nie po coś a z ucieczki przed czymś. Różnica. Zasadnicza, jak chce Michnikowski-intelektualista. Wydumana, jak wydaje się Czechowiczowi. Niewiele dzieje się dalej. Picie, rozpacze, rozklejanie się. I rozmowy. Coraz bardziej gęste od kompleksów, gorzkie, kacowe. Coraz bardziej różnicujące bohaterów, rysujące coraz precyzyjniej ich odmienności i - o paradoksie - coraz bardziej jednocześnie ich upodabniające do siebie, dostarczające wspólnego mianownika, jednej perspektywy. Dialogi bolesne i demagogiczne, paradoksalne i słuszne, nietrafne i gorzkie, mądre i szokujące, trywialne i beznadziejne, ale treść słów przesłania sytuacja. Suterena utopiona w morzu obcości. I świadomość, u Michnikowskiego przekształcona już w specjalną filozofię, Czechowiczowi narzucona przez partnera, wręcz wyszantażowana na nim - że już nie wrócą. Że powrotu nie ma.

Dlatego Czechowicz, właśnie on, kiedy doprowadzony do ostateczności wywodami towarzysza niedoli potnie w strzępy uciułane banknoty, spróbuje się powiesić na własnym krawacie i sznurze od lampy. Nie powiesi się.

Ukojony przez swego towarzysza i kata zachrapie żałośnie na łóżku. To tamten, moralny sprawca jego samobójczej próby pozostanie przed widownią sam w ostatniej sekwencji. Będzie kierował swoje słowa, jak monotonną dziecięcą kołysankę, do śpiącego i spłakanego. Będzie uspokajał, kłamał, rozgrzeszał i obiecywał. Dopiero w jakimś nieuchwytnym prawie momencie, okaże się, że od dawna mówi do widzów. Wprost. Im tłumaczy: przecież wszystkim chodzi w gruncie rzeczy o jedno. Ich - nas - pyta się: to co nam przeszkadza?

Typologia emigrantów współczesnych. Owszem, to też. Może nawet przede wszystkim.

Więc: ostro zarysowane dwa bieguny mentalności tych, którzy porzucają swoje tu, by szukać szczęścia w nieznanym i obcym tam. Dwa bieguny motywacji. Jedno i drugie tej ostrości nabiera dopiero widziane stamtąd, z perspektywy mrożkowego świata bez much.

Michnikowski jest mądry, sceptyczny, smutny. Żadnych przerysowań, żadnych zanurzeń w groteskę i komizm, żadnych zapożyczeń z własnego zapasu dotychczasowych środków, dotychczasowego emploi. Gra chłodnego pesymistę, który naprawdę jest gorącym idealistą. Jego idealizm dotyczy obsesji przymierzania życia do abstrakcyjnych dekalogów filozofii, prawa, historii, psychologii społecznej i indywidualnej. Pod maską chłodu, który jest tylko sposobem bycia i patyną kultury, drzemie liryk. Liryk świadomy swojej bezradności i spragniony akceptacji. Michnikowski ujawni to dziecinnie i żałośnie, w scenie kiedy próbuje opuścić towarzysza i suterenę. Kiedy wróci. Nie dlatego, że pozostawiony nie dałby sobie rady. Wróci, bo sam, nie miałby sił, bo je czerpie z niego, z tego bytowania wspólnego, ze wspólnych konfliktów. Nie, nie "Taniec śmierci". Nie ten gatunek konfliktów, nie te sprawy. Ale coś z nieuchronności tamtych sprzężeń psychologicznych. W sztuce Michnikowski ma wprawdzie kwestię wyjaśniającą tamten problem: oto chce pisać traktat wszechczasów o niewolnictwie, a rodak-ciemniak jest modelem do traktatu. Bo traktat będzie z natury, filmową metodą. Wyjaśnienie prawdopodobne, wiarygodne dramaturgicznie i - na szczęście - nie wystarczające dla uprawdopodobnienia pobudek reakcji bohatera. Michnikowski jest za dobrym aktorem, a Kreczmar za dobrym reżyserem, by - na szczęście - zadowolić się tylko literą tekstu. To co buduje rolę Michnikowskiego naprawdę, jest niuansem psychologicznym, cieniem, grymasem romantycznym, delikatnym i pastelowym...

Czechowicz jest zabawny. Rodzajowy. Trochę cwaniacki, trochę swój chłop, trochę bezradne dziecko. Tragiczny w finale, tragiczny na początku, kiedy fantazjuje swoją własną wersję niedzieli na Głównym. Nie pasuje do określenia jakim via Mrożek częstuje go bez przerwy Michnikowski: roboczy wół. Nie pasuje szczególnie w zderzeniu o jakie chodzi tamtemu: póki ty wołem, póty ja świnią, a powinni być tylko ludzie. No więc, wbrew pozorom, Czechowicz gra człowieka. Minimalistę, oportunistę i marzyciela. Marzenia ma malutkie - wrócić, pić i jeść cały tydzień, zbudować domek i być panem - nieambitne. Dla niego - olbrzymie. Jest niewolnikiem. Pieniędzy, rzeczy, które za nie kupi, marzeń.

Ale to on potnie swoje oszczędności i będzie się wybierał na tamten świat. Oczywiście, alkohol. Oczywiście, samobójstwo niedokonane. A jednak.

Bo tylko on ma dokąd wracać. Może wracać. W świetle faktów. Dopiero inteligenckich wywodów o niewolnictwie trzeba, by wstrząsnąć tymi faktami, by zrównać go w sytuacji z towarzyszem.

Tragizm. Żałosny i komiczny, bo wybrany dobrowolnie, tym głębszy zresztą.

Losy. Prawdziwe przecież. Nasze.

W jakim stopniu zawinione przez nas? Wszystkich nas, tu przede wszystkim, w naszych światach z muchami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji