Yerma
Yerma, to imię tytułowej bohaterki dramatu Federico Garcia Lorki, wystawionego obecnie w Starym Teatrze. Ale oprócz Yermy, sztuka obfituje w dalszych 18 postaci kobiecych - przy sześciu rolach męskich. Te wyliczenia statystyczne przytaczam celowo. Znakomity poeta, rozstrzelany przez frankistowskich siepaczy na progu wojny domowej, oddającej kraj po bohaterskich walkach ludu hiszpańskiego w niewolę faszyzmowi - najważniejsze swoje dramaty dedykował w jakiś sposób kobietom. Wystarczy wspomnieć "Marianę Pinedę", "Done Rositę", "Dom Bernardy Alba" czy "Czarującą szewcową" - żeby uzyskać poparcie dla tego stwierdzenia.
Jednakże "Yerma" - nie tylko z uwagi na swą aktualność premierową - wydaje się wśród reszty utworów scenicznych Lorki, pozycją dość wyjątkową. Jakby spotęgowaniem wszystkich cech kobiecości wokół problemu macierzyństwa, który to problem - im bliżej końca sztuki - przestaje być jedynie synonimem płodności oraz jej tragicznymi wymiarami niespełnienia - i urasta do roli wielkiej przenośni o motorach życia ludzkiego. O motorach i awariach, gdybyśmy chcieli użyć porównań ze świata techniki. Ale zjawiska świata techniki byłyby tu zawężeniem tendencji autorskich. Wprawdzie pisarz stara się przedstawić widowni surowy mechanizm biologii, którego symbolem jest dla małżeństwa, a zwłaszcza dla kobiety - płodność, to przecież nadaje owemu symbolowi wyraźny ton poetycki. Marzenia o macierzyństwie podnosi do rangi kobiecego być albo nie być - zwłaszcza poprzez świadome nawiązanie do antycznych tragedii, walki z losem, któremu musi ulec bohaterka, pozbawiona (a także pozbawiająca się sama) możliwości urodzenia dziecka w małżeństwie. Zresztą nie ze swojej winy. I, jak w klasycznych tragediach - scena finałowa, choć jej wynikiem jest zbrodnia - przynosi Yermie wyzwolenie. Zabijając męża oraz zabijając niewypełnioną miłość - uzyskuje przeświadczenie, że umiera jej własne dziecko, którego nie doczekałaby się w tym małżeństwie; a także w tym świecie wiejskich praw, gdzie swoiste poczucie honoru i czystości moralnej - wyznaczają radości oraz tragedie małego życia - przeistoczonego zresztą w świadomości Yermy w zbyt wielki (na jej siły) obszar doznań.
Lorca narzuca widowni tego rodzaju obraz braku spełnienia pragnień życiowych - z ogromną siłą i dramatyzmem. Buduje tragedię monumentalną. O wymiarach żywiołów. Jej patos wzrasta poprzez poetyckie chóry i bujną wizję malarską. Osobiście, nie należę do entuzjastów twórczości dramatycznej tego gatunku - niemal sięgającej do trzewi, w swym biologizmie wręcz naturalistycznej. Niektórzy nazywają ów typ twórczości "bebechowym". Brzmi to anty-poetycko i być może sprowadza sprawę do niemiłej dla ucha brutalności w sformułowaniach. Moim zdaniem, w kategoriach artystycznych spłyca jednak problematykę sztuki. Ogranicza jej ambicje ideowo-literackie we współczesnym rozumieniu dramaturgii. Działa bowiem na zasadzie uproszczonej magii pojęć: płodności, macierzyństwa - a więc odwoływania się do potaniałych znaczeń dosłowności przy porównaniach wszystkiego co ludzkie - z przyrodą.
Niezależnie jednak od moich własnych upodobań na odcinku dramatopisarstwa - trzeba przyznać, że aczkolwiek sztuka wyrasta z założeń nagiego biologizmu, a nadto cechuje ją bardzo wątła akcja - to przecież nie można jej odmówić ani dobrego rytmu dramatycznego, ani sensownej kompozycji, ani umiejętności spiętrzania tragicznego napięcia, a w sumie - dobrego rzemiosła, wspartego talentem poetyckim Lorki. Mam wrażenie, że ciekawy kształt widowiska w Starym Teatrze jest zasługą w równej mierze reżysera, Bogdana Hussakowskiego, co i scenografii Urszuli Gogulskiej. Oboje bowiem potrafili tak zmontować przedstawienie - że wciąga ono widza w tok scenicznych zdarzeń - sprawnością sytuacji i kapitalnym kolorytem oprawy scenograficznej. Jest tu i mroczna przestrzeń domu, i żar południowego powietrza pól, i misterium nocy - w plamach dekoracji oraz kostiumów, w oszczędnie dozowanych barwach, które jednak wydobywają ogromne bogactwo wizji.
Reżyserską rękę znać też w każdym szczególe widowiska, w układach rozśpiewanego i roztańczonego chóru - w surowych ujęciach dialogów - a wreszcie w poprowadzeniu pary głównych bohaterów aż po tragiczny finał.
No i - sama gra aktorów. Niewątpliwy popis dojrzałego warsztatu artystycznego Izabeli Olszewskiej, jako Yermy - ukazującej rozwój sceniczny odtwarzanej postaci, aż po tony obsesyjne pomiędzy namiętnością i rezygnacją; postawa zgnębionej przez los młodej kobiety - szamocącej się w sieci przyjętych pojęć moralności i honoru, tęskniącej do prawdziwej, poetyckiej miłości - i tragicznie walczącej z własnymi popędami. Buntowniczej i - uległej.
To rzeczywiście wielka kreacja Olszewskiej. I już dla niej tylko warto obejrzeć spektakl, gdzie przecież występuje Franciszek Pieczka (Juan), doskonale zarysowując równie tragiczną rolę męża, zapatrzonego chciwie w dobytek gospodarski - a nieświadomego cierpień psychicznych swej żony, która bogactwem wewnętrznych przeżyć przerasta jego ubogą duszę i nieurodzajne ciało.
Bardzo dobrą sylwetkę Staruchy ukazała z demonizanem witalnym - Celina Niedźwiedzka. Ładnie wyśpiewaną scenę Praczek, wzorem antycznego chóru - zademonstrowały B. Bosak, H. Wojtacha, H. Smól-ska, H. Kuźniakówna, E. Ciepiela i M. Dukiet. Wymownie zagrały właściwie nieme sceny Szwagierek - M. Sądecka oraz I. Świda. Charakterystyczne epizody Starych Kobiet przypadły K. Brylińskiej, J. Żmijewskiej i Z. Więcławównie. Ciepło i oszczędnie naszkicował postać Victora - niespełnioną miłość Yermy, Aleksander Bednarz. Interesująco przedstawiały się układy choreograficzne Zofii Więcławówny, a zwłaszcza taniec Samca i Samicy (J. Bińczycki - E. Ciepiela). Dostroili się też dobrze do całości - E. Willówna, H. Wietrzny, A. Fabisiak, T. Jurasz, J. Morgała - w mniejszych lub większych epizodach.
W rezultacie otrzymaliśmy poprzez wymiary teatru poetyckiego, złączonego ze swoistą rodzajowością obyczajową -na pewno wartościowy spektakl w prawie bezbłędnym kształcie warsztatu scenicznego. .