Artykuły

Przyczepiono mu łatkę skandalisty

- Repertuar buduję na kontrapunktach. Chcę pokazywać rzeczy skrajnie różne: z jednej strony wysublimowane i elitarne, a z drugiej spektakularne czy wręcz komercyjne - mówi Mariusz Treliński, dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie.

Że jest wybitnym reżyserem operowym, już wiemy. Teraz Mariusz Treliński debiutuje w nowej roli: celebryty. Z korzyścią dla swojej sztuki? Do opery wkroczył, burząc schematy. Uparł się, że zamiast stojącej nieruchomo grubej śpiewaczki chce mieć na scenie nagość, pokazy mody, światłowody i tancerki wyskakujące z tortów. Zmieszał sztywną, wielowiekową tradycję z krzykliwą popkulturą. Wprawił tym w osłupienie konserwatywną publiczność i na początku był w kraju przyjmowany sceptycznie. Przyczepiono mu łatkę skandalisty.

- W sztuce tak długowiecznej jak opera należy mieć podejście anarchizujące. Jeżeli podchodzi się do tego gatunku na klęczkach, to powstają rzeczy płaskie i nudne. To właśnie w elemencie destrukcji i kontrowersji jest zastrzyk nowej energii, która budzi tego dinozaura, jakim jest opera - mówi Treliński. Anarchistyczne podejście do muzycznej tradycji zapewniło mu sukces międzynarodowy, a wraz z nim przyszło uznanie w kraju. Dziś Mariusz Treliński jest dyrektorem Opery Narodowej i wszystko, czego dotknie, zamienia w złoto. Nawet jeśli jego kolejne premiery są chłodno przyjmowane przez krytykę, bilety na spektakle są wyprzedane na kilka tygodni wcześniej.

Tym bardziej że dziś do Teatru Wielkiego przyciąga nie tylko prestiż samej instytucji, lecz także otoczka skandalu wokół jej

szefa. Zbliżający się do pięćdziesiątki reżyser związał się bowiem z młodszą o 20 lat tancerką Edytą Herbuś, co w środowisku artystycznym zostało uznane za mezalians, i zaczął brylować na salonach. Stał się celebrytą i bohaterem kolorowej prasy. Czy nieco słabsza w ostatnim czasie forma artystyczna Trelińskiego nie bierze się z tych właśnie nowych upodobań?

Dandys z kamerą

- Jestem reżyserem filmowym, który przypadkowo znalazł się w teatrze - mówi o sobie. I żartuje, że jest z nim trochę jak z Andersenem, który uważał siebie za wielkiego dramaturga, a pozostały po nim pisane hobbystycznie baśnie. Treliński skończył łódzką filmówkę, ma na koncie dwie produkcje telewizyjne, trzy kinowe. Jego "Pożegnanie jesieni" miało premierę na festiwalu w Wenecji. W1990 roku wydawało się, że Treliński to nadzieja polskiego kina. Równie entuzjastycznie przyjęta została jego kolejna produkcja, "Łagodna" według Dostojewskiego. Zarazem w celach zarobkowych kręcił reklamówki i teledyski.

Jednak już "Egoiści", jego ostatni film z 2001 roku, został przyjęty chłodno zarówno przez krytykę, jak i publiczność. Poniekąd była to opowieść o samym Trelińskim: rzecz o grupie młodych dandysów, przedstawicieli "warszawki", którzy w dzień robią kariery, a w nocy bawią się do upadłego. Trzydziestoparoletni reżyser wpisywał się w ten styl życia. Świetnie ubrany, z nienagannie ułożoną fryzurą, lubił błyszczeć w towarzystwie. - Mariusza poznałem na początku lat 90. Z tego okresu doskonale zapamiętałem sylwestra w mieszkaniu Krzysia Kolbergera. Treliński był duszą towarzystwa. Bawił się w bardzo młodopolski, dekadencki sposób - wspomina Stanisław Trzciński, znajomy reżysera. - Wtedy bywał niemal wyłącznie na salonach prywatnych, nie brał udziału w oficjalnych imprezach - dodaje.

Nic nie wskazywało na to, że Treliński zwiąże się z operą. Jego pierwsze zetknięcie z gatunkiem podczas obowiązkowej wycieczki szkolnej było przeżyciem traumatycznym. Gdy dziś wspomina tamtą inscenizację, której tytułu już nie pamięta, mówi: absurd, zły smak. Zainteresowanie muzyką poważną przyszło przypadkiem. W szkole filmowej był punkowcem i gdy robił film dokumentalny o grupie Dezerter, kolega wręczył mu płytę Mozarta i oświadczył: to jest dużo bardziej awangardowa i wywrotowa muzyka niż ta, której słuchasz.

Najlepszy po Chopinie

- Intuicja podpowiadała mi, że niespotykany talent Mariusza do kreowania wizji scenicznej skonfrontowany z rygorami partytury sprawi, że opera stanie się naturalnym polem jego aktywności artystycznej. W jego spektaklach myśl unosiła się na skrzydłach estetyki - ujmującej, pięknej, osadzonej w głębokim sensie muzyki - mówi Waldemar Dąbrowski, dzięki któremu Treliński wyreżyserował swoje pierwsze opery. Na deskach Teatru Wielkiego debiutował "Wyrywaczem serc" w 1995 r., ale dopiero jego kolejna realizacja, "Madame Butterfly" (1999), wyniosła go na szczyt. Choć niektórzy zarzucali mu profanację gatunku i przerost formy nad treścią, wywołał ożywioną dyskusję. Głośno powtarzał, że w XX wieku nie da się grać spektakli, w których jedynym atutem są piękne głosy i ładne dekoracje. Chciał nowoczesnej scenografii i gry aktorskiej.

- Kiedy inscenizowałem pierwsze utwory, wielu konserwatystów mówiło, że to dziwolągi, gwiezdne wojny, łamanie kanonów muzycznych - wspominał później w wywiadzie dla magazynu "Sukces". Jednak ten dziwoląg wpadł w oko samemu Placido Domingo. Śpiewak i dyrektor artystyczny National Opera w Waszyngtonie zobaczył zdjęcie z warszawskiej inscenizacji w prasie branżowej, zażądał nagrania na kasecie wideo i wysłał swoich przedstawicieli do Polski. Po półtora roku "Madame Butterfly" można było zobaczyć za oceanem. Amerykańska krytyka była zachwycona. "Efekt jest wstrząsający. Siła i majestat tej opery ukochanej przez publiczność wreszcie uwolnione zostały z nadmiaru sztucznej teatralności" - pisał "Washington Post". - Na specjalnym pokazie dla waszyngtońskiej elity Placido Domingo, stojąc na scenie, powiedział, że śpiewał w ponad 60 inscenizacjach "Butterfly" i ta jest najlepsza. Potem w kuluarach na popremierowym przyjęciu jeden z mecenasów tego teatru powiedział mi, że po Chopinie to najlepsza wizytówka polskiej kultury - wspomina Dąbrowski.

Od tamtego czasu Treliński regularnie gości w National Opera w Waszyngtonie i należy do ulubionych twórców Domingo.

- Uwielbiam ten nowoczesny sposób, w który Treliński myśli o operze. Dla mnie jego przedstawienia są niezwykle poruszające i szalenie muzyczne - mówił tenor w wywiadzie dla "Dziennika". Waszyngtońska premiera sprawiła, że Trelińskiego natychmiast przyjęto do grona wybitnych twórców operowych. Przez dziesięć lat, które minęły od tamtego wydarzenia, systematycznie wystawiał na wszystkich najważniejszych scenach świata. Przed kilkunastoma dniami w Walencji odbyła się premiera wyreżyserowanego przez niego "Oniegina".

Reformator opery

- Moje realizacje za granicą zbudowały pewien pomost zaufania. Dzięki temu nasza opera stała się miejscem na muzycznej mapie. Myślę, że to był jeden z powodów, dla których powierzono mi to stanowisko - przyznaje Treliński, który od końca 2008 r. jest dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego. Ale nie jest to pierwszy raz, kiedy piastuje to stanowisko. Poprzednio został nim w 2005 r., ale po świetnym sezonie został niespodziewanie zwolniony. Dyrektorem naczelnym teatru został bowiem związany z Pałacem Prezydenckim Janusz Pietkiewicz, powszechnie znany z konserwatywnego podejścia do opery. To on namówił ministra kultury Kazimierza Ujazdowskiego do zmiany przepisów: od teraz dyrektor artystyczny musiał mieć wykształcenie muzyczne. A Treliński nie umie nawet czytać nut.

Taka decyzja wywołała burzę w środowisku artystycznym. "Ostatnie decyzje personalne budzą głęboki niepokój i żal. Tym bardziej że ten sezon operowy pod kierownictwem wybitnych artystów rozbudził nadzieje na przyszłość i wprowadził świeże powietrze do skostniałej i dusznej atmosfery panującej od lat na tej scenie"

- pisali w liście do ministra m.in. Agnieszka Holland, Gustaw Holoubek i Andrzej Wajda. Apel pozostał bez odpowiedzi, reżyser na dwa lata zniknął z Polski.

Treliński ponownie objął stanowisko dyrektora artystycznego, gdy ministrem kultury został Bogdan Zdrojewski, który z kolei odwołał Pietkiewicza. Na jego miejsce zatrudnił Waldemara Dąbrowskiego, który od lat tworzy z Trelińskim udany tandem. Obaj zapowiedzieli drastyczną reformę sceny, która przez te dwa lata pogrążyła się w kryzysie. - Gdy obejmowaliśmy dyrekcję Teatru Wielkiego wraz z Waldemarem Dąbrowskim, najważniejszym zadaniem było dla nas zlikwidowanie poczucia anachronizmu, walka z postrzeganiem opery jako sztuki muzealnej. Obcujemy z pewną wielowiekową tradycją, to duże zobowiązanie, ale podstawowe pytanie brzmi: jak ją przetłumaczyć na język współczesny? Chcę, aby widz miał poczucie, że opera jest sztuką żywą i frapującą, wprowadzającą ferment i prowadzącą dialog z rzeczywistością. - Peter Brook powiedział, że opera to skansen, w którym należałoby zmienić wszystko, ale wszelkie zmiany są zakazane. I to jest właśnie największy grzech opery: przez lata nie była reformowana. Dlatego dziś podejście anarchizujące jest kluczowe, zwłaszcza jeśli się jest w takim miejscu jak Opera Narodowa - dodaje.

I rzeczywiście, repertuar proponowany przez Dąbrowskiego i Trelińskiego jest odważny. Z jednej strony dostajemy takie hity jak "Traviata", z drugiej - ciężką gatunkowo "Pasażerkę" Mieczysława Weinberga opowiadającą o doświadczeniach Auschwitz. Niedawno na deskach opery mogliśmy zobaczyć popkulturowe, nawiązujące do "Gwiezdnych wojen" widowisko "Trojanie" katalońskiej grupy La Fura dels Baus. Kolejną premierą będzie "Turandot" w reżyserii samego Trelińskiego.

- Repertuar buduję na kontrapunktach. Chcę pokazywać rzeczy skrajnie różne: z jednej strony wysublimowane i elitarne, a z drugiej spektakularne czy wręcz komercyjne. Dopiero różnorodność sprawia, że to miejsce jest żywe i atrakcyjne dla widzów - twierdzi Treliński. I dodaje: - Do tej pory panował pogląd, że Warszawa jest prowincją i ludzie będą chodzić do opery tylko na hity Pucciniego czy Verdiego. Z tego powodu przez lata unikano trudnego repertuaru, nie grając w ogóle takich kompozytorów jak Strauss, Janaćek, Britten, Berlioz. Od początku nie zgadzałem się z tą teorią. Skoro mamy tak wyrafinowaną widownię teatralną, to czemu widownia operowa miałaby być gorsza? Moim celem jest też poszerzenie publiczności operowej o młodą widownię teatru. I myślę, że jak na razie to się udaje.

Ewolucja despoty

- Podczas pracy nad spektaklem Mariusz jest despotą. Wymaga bardzo dużo od innych, ale także od samego siebie. Jest bardzo konsekwentny w egzekwowaniu własnego wyobrażenia postaci, czasami aż przesadnie, do bólu. Od śpiewaków operowych wymaga sprawności scenicznej niczym od aktorów dramatycznych - przyznaje Dąbrowski. Despotyzm przynosi jednak efekty - podczas gdy w latach 2007-2009 bilety były wyprzedane w 85 proc, w zeszłym roku było to już 95 proc. A zatem choć krytyka coraz bardziej sceptycznie podchodzi do nowych pomysłów inscenizacyjnych Trelińskiego i już tak łatwo nie wpada w zachwyt, widownia ma inne i zdanie. - Artysta tak długo ma prawo do eksperymentów, jak długo wygrywa - komentuje reżyser.

Podczas gdy Treliński zmieniał polską scenę operową, zmieniały się też jego opery. - On sam uważa, że teraz czego innego szuka w spektaklach. - Przez ostatnie 10 lat moja sztuka zmieniła się zasadniczo. Oczywiście pozostały pewne elementy charakterystyczne, przede wszystkim wiara w obraz i stylizacja sprawiająca, że moje opery są rozpoznawalne. Natomiast ewoluowało moje podejście do istoty opery. Na początku patrzyłem na nią w sposób abstrakcyjny, uważałem za gatunek dotykający pewnych mitów i idei. W tej chwili dużo bardziej interesuje mnie człowiek, skupiam się na jego wnętrzu. Stałem się bardziej intymny i świadomie mniej efektowny. Uważam, że sztuka operowa tak jak każda sztuka próbuje odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy, jaka jest nasza tajemnica - mówi reżyser.

Nowy celebryta

"Traviata" to spektakl o celebrytach, którzy wciąż są na fali, wciąż na okładkach - tak Mariusz Treliński opisywał swoją ostatnią polską premierę. I postanowił pójść jeszcze dalej, zatrudnił tancerzy znanych z "Tańca z gwiazdami", wśród których znaleźli się Rafał Maserak, Ewa Szabatin i Edyta Herbuś. Szybko się okazało, że ich obecność wzbudza większe zainteresowanie

od występu światowej sławy śpiewaczki Aleksandry Kurzak.

Ale opowiadając w "Traviacie" o świecie celebrytów, Treliński sam do niego wkroczył. Na jaw wyszedł bowiem jego romans zjedna z tancerek, Edytą Herbuś. Związek był zresztą niczym żywcem wyjęty z opery, w której Violetta nie powinna pokochać Alfreda, bo dzieli ich pozycja społeczna. Podobnie miłość uznanego reżysera operowego do dwadzieścia lat młodszej tancerki o niezbyt kryształowej przeszłości okrzyknięto mezaliansem. Treliński z dnia na dzień stał się bohaterem tabloidów. W brukowej prasie można było zobaczyć jego zdjęcia z partnerką, jak brylują na bankietach, siedzą w pierwszym rzędzie na pokazie mody, przechadzają się po czerwonym dywanie na festiwalu filmowym czy są wożeni przez szofera służbową limuzyną. Motywacje Edyty Herbuś można jeszcze zrozumieć - tancerka, która wcześniej była znana z filmików, na których wykonuje erotyczny show ze swoim chłopakiem striptizerem lub wcina kebaba po całonocnej imprezie, doświadczyła błyskawicznego awansu towarzyskiego. Teraz jada szparagi z Januszem Palikotem, w operze daje się fotografować z Krzysztofem Pendereckim. Ale co taki medialny związek może przynieść Mariuszowi Trelińskiemu?

Sam zainteresowany zaprzecza, jakoby z chwilowej sławy czerpał jakiekolwiek korzyści. - Nie rozumiem pojęcia celebryty, a już na pewno nie jestem nim ja. Jestem całkowicie skupiony na pracy, która jednocześnie jest moją pasją. Kino, opera i teatr to dyscypliny, które przykuwają uwagę. Udało mi się zrobić parę ważnych rzeczy, które sprawiły, że stałem się osobą rozpoznawalną. Kiedyś to było bezpieczne i gwarantowało prywatność. Dzisiaj każda kamera ukryta za rogiem przenosi mnie w świat, do którego nie należę - świat tabloidów, plotki, sensacji towarzyskich, który jest mi całkowicie obcy, a tak ważny dla wielu - deklaruje Treliński.

- Show-biznes obecny w mediach popularnych to nie jest bajka Mariusza. To oczywiste, że ten związek medialnie więcej korzyści wizerunkowych może przynieść Edycie niż jemu. Ale nie powinien mu też zaszkodzić, bo już zbyt wiele osiągnął zawodowo. Poza tym Treliński to postać awangardowa, on może robić rzeczy kontrowersyjne. Tak na scenie, jak i w życiu. - uważa Stanisław Trzciński. I dodaje: - Dla tak wrażliwej osoby jak Mariusz odium masowej popularności może być kłopotliwe. On oczywiście już wcześniej był znany, lecz jego popularność była ulepiona z innej gliny niż popularność Edyty. Z drugiej strony każdy, kto zna Mariusza, wie, że byłoby poniżej godności Trelińskiego, żeby się z tego tłumaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji