Artykuły

Jak poderwać hrabiego

"Kasia z Heilbronnu" w reż. Krzysztofa Rekowskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Mirosław Baran w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

"Kasia z Heilbronnu" - najnowsza premiera Teatru Wybrzeże - wydaje się spektaklem świadomie obliczonym na sukces. Jednak nie sukces artystyczny, ale frekwencyjny.

"Kasia z Heilbronnu" niemieckiego romantyka Heinricha von Kleista do najwybitniejszych tekstów nie należy. Całość intrygi streścić można jednym zdaniem: "Ona go kocha, on jej najpierw nie, a potem - już tak". Przeplatane jest to interwencjami nadprzyrodzonych sił w postaci aniołów, proroczymi miłosnymi snami, sąsiedzkimi zwadami i cudownym odnalezieniem córki cesarza. Słowem: materiał na solidny melodramat.

Paradoksalnie, jest to jednocześnie materiał, który może być ciekawym wyzwaniem dla współczesnego teatru. Pozwala on - na przykład - na dekonstrukcję kulturowego podłoża wszelkich zalotów, zastanowienie się nad relacjami emocji i rozumu czy przyjrzenie się funkcjonowaniu współcześnie archetypu mężczyzny. Słowem: pełne pole do popisu.

Krzysztof Rekowski, reżyser "Kasi z Heilbronnu" w Teatrze Wybrzeże, nie poszedł żadną z tych dróg. Tak naprawdę trudno stwierdzić, jaki miał on pomysł na inscenizację tej sztuki. W efekcie na scenie panuje estetyczny chaos i króluje banał. Pozornie spektakl Rekowskiego jest nowoczesny: z ciekawą scenografią, efektownymi wizualizacjami, kostiumami stanowiącymi mieszankę różnych epok. Jednak tak naprawdę to teatr szalenie zachowawczy, gładki i miły, nie stawiający żadnych pytań i nie zapraszający widza do jakiejkolwiek refleksji. Reżyser skrócił nieco tekst sztuki. Zrobił to jednak tak, że dramatyczne wydarzenia - spory, walki czy pożary - stanowiące tło dla intrygi miłosnej, mogą dla widza nieznającego tekstu wydać się co najmniej niejasne.

Chwilami w gdańskiej "Kasi z Heilbronnu" widać wyraźną ironię i świadome operowanie kiczem, niekiedy reżyser puszcza do nas oko, obnażając teatralność niektórych chwytów scenicznych. Jednak w najmniejszym stopniu nie zmienia to i nie unieważnia wymowy tekstu. A sens spektaklu pozostaje banalny i brzmi: prawdziwa miłość zawsze zwycięży. A granice dobrego smaku przekroczone zostają w momencie, gdy nad sceną rozświetla się ogromna postać anioła, powtarzającego tytułowej bohaterce "Ufaj, ufaj, ufaj!". Nie jest to jedyny chwyt rodem z notatnika złotych myśli Paulo Coelho - które reżyser bezkrytycznie i bezmyślnie każe powtarzać aktorom. Ze sceny słyszymy jeszcze takie perełki, jak "Trzeba życia całego, aby się nauczyć, jak mamy żyć".

Nie mamy też w "Kasi z Heilbronnu" wybitnych ról aktorskich. Także dlatego, że takich w spektaklu być nie może: nie da się tego tekstu grać psychologicznie (bo postacie pełnych sylwetek psychologicznych nie posiadają), a reżyser najwyraźniej nie miał pomysłu, jak pokierować aktorami inaczej. Zaledwie poprawny jest - skądinąd niezwykle utalentowany - Michał Kowalski w roli kochanka Fryderyka, nieco słabiej tytułową Kasię zagrała Katarzyna Kaźmierczak. Z głównych postaci najlepiej wypadła Małgorzata Brajner jako stanowcza Kunegunda - pierwsza narzeczona Fryderyka. W efekcie zdecydowanie najmocniejszym punktem przedstawienia jest scenografia Macieja Chojnackiego oraz wizualizacje Macieja Szupicy i Michała Andrysiaka, które razem w niezwykle ciekawy sposób budują przestrzeń akcji. Parę metrów nad praktycznie pustą sceną powieszony jest ogromny ekran z błyszczącej folii. Zależnie od oświetlenia widzimy stojących za nim aktorów lub - o wiele częściej - zamienia się on w ogromne lustro. Wiele z rozwiązań formalnych budowanych jest właśnie w ten sposób, aby "wygodniej" widzowi było śledzić akcję nie na scenie, ale w ogromnym lustrzanym odbiciu. Razem z wizualizacjami wyświetlanymi na podłodze - połączonymi z częstym użyciem mechaniki scenicznej, czyli obrotowej sceny czy zapadni - realizatorom udaje się uzyskać efektowny obraz zupełnie niezwykłych przestrzeni: budynku ogarniętego pożarem czy stylowego basenu.

"Kasia z Heilbronnu" z Teatru Wybrzeże wydaje się spektaklem świadomie obliczonym na sukces. Jednak nie sukces artystyczny, ale frekwencyjny. Premiera na dużej scenie, infantylny tekst o niezwykłej sile miłości (grany po raz pierwszy na tydzień przed walentynkami!), całość przygotowuje sprawny, ale "bezpieczny" reżyser... Do tego główną rolę gra Michał Kowalski, charyzmatyczny aktor, o którym na dniach będzie niezwykle głośno - 25 lutego do kin wchodzi film "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł", poświęcony wydarzeniom Grudnia '70 na Wybrzeżu, w którym Kowalski także obsadzony jest w roli głównej. I frekwencyjnie przedstawienie się pewnie obroni. A czy na pewno tylko o to chodzi w teatrze?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji