Artykuły

Sztuka grania

NIEKTÓRZY spośród nich przechodzą do historii i legendy. Aktorzy. Ileż o nich krąży prawdziwych anegdot i zmyślonych prawd, plotek i najdziwniejszych opinii. Film uczynił ich własnością publiczną, telewizja sprawiła, że wkroczyli do mieszkań; każdego wieczoru nawiązują intymny kontakt właśnie z tobą, tylko z tobą. Pozostałe dziesięć milionów takich samych, jak ty, telewidzów nie jest ważne. Ci za szklaną szybą są tu tylko dla ciebie jednego: drobnym ruchem dłoni możesz unicestwić ich dziwne misterium, które także jest twoją własnością.

Czy teatr telewizyjny jest odrębną formą spektaklu? Czy zasługuje w ogóle na nazwę teatru? Czy też może jest tworem kalekim, hybrydą o właściwościach kina i teatru, potworkiem zrodzonym z matki-tradycji i ojca-techniki? Czymś, co już nie jest teatrem, a jeszcze nie może być filmem. Różne są odpowiedzi na te pytania, tak jak różni są estetycy zajmujący się tym problemem.

Wydaje się jednak, że teatr telewizyjny jest nową formą teatru tradycyjnego, która wymaga od aktora zmiany środków wyrazu. Ich uproszczenia i kondensacji. Ważnym elementem przedstawienia telewizyjnego jest słowo, ale wypowiadane w konkretnej sytuacji. To znaczy, że współgrają z nim obraz i ruch. Telewizja jest sztuką statyczną, obrazowi brak jest ostrości głębi, plan ogólny często staje się nieczytelny. Pozostają więc zbliżenia i precyzyjny ogląd detalu. Akcja, ruch, dzianie się w czasie - to sprawy drugorzędne. W swej istocie teatr telewizyjny jest jakby afabularny. Nie pozostaje to bez wpływu na grę aktorską. Dobry aktor w telewizji ścieśnia gamę swych środków wyrazowych, rezygnuje z gry całym ciałem, ważne natomiast stają się - twarz, dłoń, korpus.

Kamera jest bezlitosna. Ukazuje fizyczność człowieka, jego pokrewieństwo z rzeczami, przynależność do świata przedmiotów. Paradoksalne, ale ważniejsza jest porowatość skóry twarzy niż jej mimika, świadcząca o życiu psychicznym. Nieruchoma dłoń może powiedzieć nam znacznie więcej niż najwymowniejsza ekspresja oczu i ust. Tym, co pozwala wyzwolić się od fizyczności, uszlachetnić ją i przekroczyć jest głos, słowo mówione przez aktora.

Efekty wizualne oczywiście nam pomagają, wprowadzają nastrój, określają klimat, nadają rzeczom większą ostrość, wydobywają je z otoczenia, izolują. Nie wyobrażam sobie jednak na małym ekranie teatru "czystego", odwołującego się do ruchu, gry świateł i barw. Nie wyobrażam sobie teatru bez słów, bez literatury. Teatr Fantastyki, "Kobra" - usiłują często zaprzeczyć tym koniecznościom, wychodzą w teren, korzystają z dokrętek filmowych. Te poczynania cieszą się nawet sympatią szerokiej publiczności, ale nie łudźmy się, nie dościgniemy w ten sposób filmu. O wiele ciekawsze wydają się inne próby. Na przykład: "Listy śpiewające" Agnieszki Osieckiej. Program, w którym cała akcja zostaje odśpiewana, a przecież nie jest przez to uboższa czy mniej frapująca.

Niezwykle dużo zależy od aktora, od jego umiejętności nawiązania bezpośredniego kontaktu z widzem. Mieliśmy ostatnio okazję oglądał dwa przedstawienia, w których interesujący nas problem uległ egzemplifikacji. W obu wystąpiły aktorki teatralny reprezentujące jednak zupełnie odmienny sposób gry.

Aleksandra Śląska w "Pannie Rosicie" Federica Garcii Lorki pokazała, jak można grać w telewizji. Operując głosem i twarzą dowiodła swego kunsztu aktorskiego. Kamera ukazywała proces starzenia się kobiety, żyjącej w nierealnym czasie, stworzonym przez marzenie i miłość. Tylko młody głos ujawniał wewnętrzne rozdarcie bohaterki, konflikt między rzeczywistością i zmyśleniem. Majstersztykiem była ostatnia scena, w której aktorka miała odwagę pokazać nam się w całej nędzy brzydoty wynikłej z fizycznego upływu czasu. Słowa, głos uczyniły ją na powrót piękną. Wielu spośród telewidzów pamięta na pewno adaptację "Idów marcowych" Thortona Wildera, w której Śląska wraz z Holoubkiem stworzyli niezapomniane kreacje, mimo że ich gra była całkowicie statyczna, skierowana do wewnątrz. W tamtym przedstawieniu telewizja okazała się także sztuką słowa.

Nina Andrycz doprowadziła do perfekcji pewną metodę gry scenicznej, którą nazwałbym metodą gestu. Na scenie - nie zawsze - metoda ta daje znakomite rezultaty. Ale dzieli ją tylko krok od formy wewnętrznie pustej, od gestu bez pokrycia. Jest to niebezpieczeństwo zagrażające wszystkim wielkim artystom. Pojawia się ono wtedy, kiedy moment gry, logicznej układanki, zabawy w sztukę zaczyna być jedynym celem. Kiedy aktor ponad tekstem i widzem zaczyna grać siebie, powtarzać chwyty, które tracą walor niezbędnej informacji artystycznej, stają się nieautentyczne. Telewizja bezbłędnie obnaża takie praktyki. Tekst jest tutaj ostateczną instancją odwoławczą aktora i gest traci swoje znaczenie. W "Dzikich palmach" Faulknera Nina Andrycz usiłowała przezwyciężyć te trudności usiłowała wygrać treści poetyckie zawarte między słowami opowiadania. Niestety, postaci kreowanej przez aktorkę zabrakło wewnętrznego1 przekonania i owej tak trudnej do zdefiniowania prawdy psychicznej, która sprawia, że odtwórca w oczach widza, wlewa się w jedno z postacią odtwarzaną.

Mało mamy dobrych aktorów telewizyjnych. Można by wymienić kilka nazwisk - Łomnicki, Łapicki, Mrozowska, Warnecki, Holoubek. Reprezentują oni odmienne postawy artystyczne, odmienne koncepcje gry, ale łączy ich jedno - umiejętność operowania głosem i twarzą. Pamięć o tym, że grają dla jednego widza, że są gośćmi w jego domu. Zwracają się więc do niego niemal prywatnie, grają kameralnie, korzystają z cieni i półtonów. Rezygnują z manier scenicznych. Są ludzcy, podobni do nas patrzących. Są prawdziwi.

Pisałem tu tylko o dwóch przedstawieniach. A oglądamy ich dziesiątki. Rzadko które staje się prawdziwym, przeżyciem dla widza, dostarcza mu niekłamanej satysfakcji artystycznej. Niektórzy spośród aktorów zdają sobie sprawę z tego, że telewizja zmusza do rezygnacji z rutyny i nawyków, że ma swoje prawa. Inni liczą na to, że kamera efektownym zbliżeniem czy ogrywaniem detalu podbuduje pustkę wypowiadanego tekstu, wypełni go konieczną treścią. Nie zawsze wystarcza im sił i chęci na danie z siebie wszystkiego, czasem po prostu braknie popularnego "nosa".

Mamy ich na co dzień. Wystarczy przekręcić gałkę i już są. Tylko dla nas. Dla każdego osobno. Nie wymagają od nas niczego. Chcą tylko, żebyśmy im towarzyszyli, żebyśmy uczestniczyli w ich prywatnym misterium. Narzekamy na nich, złościmy się, krytykujemy. Nie pamiętamy o niewspółmierności wysiłku, o ułatwieniach, jakie stwarza nam telewizja. Mamy ich dla siebie, to załatwia wszystko. Nawet to, że tak rzadko obcujemy z prawdziwą sztuką, że tak często musimy konsumować towar już przeżuty, papkę mdłą i letnią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji