Artykuły

Po tej i tamtej stronie ekranu

NAWYKŁYM niezbyt wierzyć kobietom i statystykom, wszystkie tzw. sondaże opinii publicznej wydają się rzeczą względną. Ba, gdyby były! Skład społeczny widowni telewizyjnej, co dopiero jej potrzeby, okryte są głęboką tajemnicą. Bywają jednak mikrospołeczeństwa, powstałe drogą przypadku, poniekąd reprezentatywne dla skali socjalnej; przebywanie w nich przez dłuższy okres pozwala zdobyć orientację na pewno powierzchowną, ale dającą jakiś klucz do rozwiązania zaklętych rewirów ogólnych sądów i opinii. Może to być dom wczasowy, klub robotniczy, może być sala szpitalna, gdzie zgromadzeni są ludzie, będący adresatami różnych mozolnie, a często z absolutnym "besserwisserstwem" kleconych programów. Statystyki mówią, że ponad 50 proc. widowni telewizyjnej w Polsce stanowią robotnicy. Statystyki mówią o znikomym odsetku widowni wiejskiej. Programowcy, spece od planowania, czynią często na złość statystykom, stwarzając programy odwrotnie proporcjonalne do składu socjalnego widowni telewizyjnej. Nielicznym - bodaj jedynym - cyklem, zaadresowanym do widowni robotniczej jest "Czwarta zmiana". Nie można odmówić jego twórcom i realizatorom odwagi i dobrych chęci. W przeciwieństwie do naszych ulubionych. "Szpilek", a zwłaszcza obywatela nie interesują się chusteczkami p. Cześnina, czy wdziękami p. Karel; w repertuarze "Czwartej zmiany" są zawarte sprawy dla dziesiątków zakładów przemysłowych i milionów ich pracowników bardzo istotne. Zagadnienia socjalne, sprawy bezpieczeństwa i higieny pracy, sprawy praw i obowiązków, odpowiedzialności i ingerencji załóg robotniczych.

Po raz pierwszy - nieśmiało jeszcze - poruszano tu problemy socjologiczne, stanowiące dotychczas prawdziwe tabu publicystyki. Czego żądać więcej od "Czwartej zmiany"? Myślę, że właśnie dokładniejszego skonkretyzowania adresata.

Jak dotąd "Czwarta zmiana" ustala swój repertuar zbyt sztywno, raczej od strony gabinetów dyrektorskich, choć, nie przeczę, nakłania ucha ku robotniczym potrzebom. Ostatni program tego cyklu dotyczył w zasadzie dziejów Pabianickich Zakładów Bawełnianych, choć autorzy postawili sobie zagadnienie znacznie bardziej pasjonujące - przeciwstawienia młodego i starszego pokolenia robotników tej fabryki. Konfrontacja nie dała zamierzonych rezultatów, powtórzył się grzech kardynalny telewizyjnej publicystyki, która w krótkich (choć często dla telewidza zbyt długich) ramach czasu chce powiedzieć wszystko. Ale czy w ciągu pół godziny można ogarnąć kilkadziesiąt lat burzliwych dziejów pabianickich włókniarzy? Czy rozwodząc się nad historią, można przeciwstawić jej w sposób niebanalny współczesność? W sumie lata walki skwitowano grzecznościowym banałem, że teraz jest lepiej.

Rozwiodłem się nad "Czwartą zmianą", bo aura publicystyki zdaje się korzystniejsza, a więc rosną także wymagania. Katowice np. emitowały bardzo sprawny program "Podróże kształcą", poświęcony kapitalnemu zagadnieniu dojazdów do pracy, co na Górnym Śląsku jest problemem numer jeden.

Gwidon Gaj od przykładów przeszedł do uogólnień, starając się zmusić osoby odpowiedzialne za ten stan rzeczy do szczerości; jeśli mu się to nawet nie zawsze udało, sygnalizować warto znaczny w tej sprawie postęp.

Temat ten, jako szczególnie aktualny w okresie deglomeracji (słowo, które KTT winien wziąć na swój warsztat), podjął dosyć jeszcze mglisty program Cześnina, Fedorowicza i Kobielskiego "Warszawa, ja i ty". To jednak tylko próby beletryzacji publicystyki; skuteczniej czyni to sumienny cykl W. Łozińskiego i A. Żmudy "Pod znakiem jakości". Sumienność owa polega na tropieniu spraw poruszonych do zwycięskiego lub smutnego końca, a ponieważ spraw przybywa, program niepokojąco puchnie; polega ona również na przyciskaniu do muru ludzi odpowiedzialnych i telewidzowie mają nieraz niezłą zabawę, śledząc uniki i piruety tychże, jak na bratysławskim lodowisku. Że nikt się do winy nie przyznaje, rzecz ludzka; ważne, że krytyka sięga głębiej, że dociera do węzłowych bolączek naszej gospodarki.

Przykładem sprawnej publicystyki, która wszelako gubi po drodze wnioski, jest Magazyn Postępu Technicznego - warto byłoby się przecież dowiedzieć dlaczego z takimi oporami spotkał się wniosek racjonalizatorski Józefa Kaczmarka dotyczący wypełnienia łożysk kulkowych i kto tej opieszałości jest winien? Właśnie - kto? Niech padają nazwiska, niech, demaskują się winowajcy; konkretność krytyki - to nieodzowny warunek jej skuteczności.

SĄ bowiem jeszcze programy bardzo sztampowe, którym przeciwstawić można coraz żywszy "Azymut", coraz sprawniejsze "Próby"; mam tu na myśli szczeciński cykl "Na morskich szlakach", czy też reportaż "Awans kulturalny Białegostoku". Dlaczego sztampowe?

Gnębi mnie zawsze profanacja tematu. Czego żądać od trudnej "Czwartej zmiany", gdy dramatyczne perypetie naszych lodołamaczy referowane są językiem odpraw i konferencji? Czego żądać od Magazynu Postępu Technicznego, skoro reporterska wyprawa Porębskiego do Białegostoku przynosi plon mdły i jałowy; są to prawdy i rewelacje odkryte dziesiątki razy, przeżute przez stu reportażystów. I oto zawsze ekscytują nas wyprawy do źródeł Amazonki i krajobrazy afrykańskiego buszu, gdy tymczasem po polskim buszu wędrują kamerzyści, wiedzeni potulnie za rączkę przez przezornych cicerone, którzy pokazują im to, co chcą pokazać.

Frapujący jest tu zawsze dosyć odwieczny problem: telewizja i kino. Dla czytelnika prasy filmowej nie ujdzie uwagi pewien ton lekceważenia sztuki telewizyjnej; konkurencja jest tu wbrew wszelkim owym próbom istotna, ale walka nierówna, albowiem telewizja sama kapituluje. Co więcej: telewizja czyni co tylko może, aby obrzydzić swojej widowni telekino, nadając w ciągu tygodnia prawdziwy festiwal wcale niepierwszej rangi filmów (chociaż w zapowiedziach tygodniowych nie brakowało i filmów ciekawych - rzecz tylko w tym, że zapowiedzi coraz rzadziej się sprawdzają), albo też czyniąc niebywałe swawole, jak w ubiegłą niedzielę. Aby nikt nie mógł powiedzieć, że robi konkurencję kinu, choć filmy w telewizji cieszą się olbrzymim powodzeniem, co w moim mikrośrodowisku miałem możność jeszcze raz stwierdzić.

KONKURENCJA ta znika w przypadku teatru; może dlatego, że telewizja potrafiła stworzyć swój teatr własny i oryginalny, czego jeszcze o filmach TV nie można (w wypadku naszej produkcji i nie biorąc pod uwagę kilku udanych prób) powiedzieć.

Nie raz pisaliśmy na tym miejscu o realistycznych predyspozycjach teatru TV; nie jest to narzucona konwencja, ale konieczność. Tak było i w przypadku "Panny Rosity" Federico Garcii Lorki z tym, że linia repertuarowa tego teatru znalazła się tu na szczególnie niebezpiecznym zakręcie.

Konfrontacja bajki z rzeczywistością, realizmu z poezją, tak charakterystyczna dla dramaturgii autora "Czarującej szewcowej" wymagała od reżysera (Maryna Broniewska) i realizatorów nie lada kunsztu graniczącego z ekwilibrystyką w doborze środków wyrazu (dwadzieścia lat w jednej godzinie!); to samo powiedzieć można o scenografii Gorazdowskiego, na którą patrzyło się ze zmiennymi uczuciami. Mimo to, mimo widocznych dłużyzn, nazwałbym ten mariaż liryzmu z trzeźwością, miejscami brzmiącą wręcz brutalnie, udanym. Aleksandra Śląska była znakomitą Rositą. Umocniła ona jeszcze swój artyzm telewizyjny; ta jej kreacja trafniejsza była w konwencji telewizyjnej od Marii Stuart; anachronizm środowiska, tragizm przemijania czasu potrafiła spiąć klamrą swego wielkiego aktorstwa. Nie inaczej świetna Skarżanka, Rachwalska i Hańcza. Także mistrzostwo epizodów, precyzja szczegółów, zwłaszcza kapitalna scena palenia listów. Zastrzeżenie budzić mogą tylko ozdobniki graficzne, natrętnie tłumaczące tekst. Czy poezja da się wyrazić językiem grafiki? Czy ma taka symbioza sens?

Źle, kiedy filmy telewizyjne recenzują krytycy filmowi; jeszcze gorzej, gdy satyrycy podejmują się "dowcipnych" uwag o programie TV. Rozrywka w telewizji nie może być rzeczą przypadku; to nie świąteczna okrasa, czy zależność od urlopów ludzi za tę rozrywkę odpowiedzialnych. Doceniam piękno figurowej jazdy na lodzie, głęboki sens nauki języków obcych; ale pozwólcie się uśmiechnąć! Republika Telewizyjna nie zalicza się bynajmniej do słonecznych; programy rozrywkowe ograniczają się do kręgu utalentowanych znajomych. Taka stabilność kadr być może cementuje zespół, ale nie cementuje bynajmniej widowni. Rejestr nazwisk autorów i wykonawców programów rozrywkowych bywa ubogi, a mocarstwo piosenki ogarnia bez reszty telewizyjny czas i przestrzeń. I to piosenki jednowymiarowej. Uwielbiamy gwiazdy; nie zawsze jednak błyszczą one jednakowym blaskiem po tej i po tamtej stronie ekranu. Nie pomogą tu najbardziej jednomyślne krytyki; te konstelacje sal niewzruszalne. Jeden z naszych! Czytelników ze Zgorzelca pisze, że dla odległej prowincji programy rozrywkowe TV są jedynym nieraz wzorcem i kanonem; po przeczytaniu tych słów ogarnia człowieka zgroza. Tak było też w przypadku programu Freda Buscaglione "Teresa i inne" w reżyserii Olgi Lipińskiej. Makabreska Buscaglione, jego dowcipne, "gangsterskie" przeboje zyskały świetnych parodystów w osobach: Rylskiej, Cembrzyńskiej, Jędrusik, Polkowskiego, Lutkiewicza, M. Kociniaka, Grucy, a nade wszystko Gołasa, który program otwierał i zamykał. Tak, to był dobry program, choć! nie dorównywał, pomysłowemu programowi, jakim uraczyły nas w sobotę telewizje Pragi i Paryża, ale - czy od świąt mamy jakąkolwiek skalę porównawczą? Z czego ma się śmiać Warszawa i Zgorzelec?

JAK doniósł "Przekrój", pewien dziennikarz warszawski spisuje swoje sny i zamierza je opublikować. Nie wiem, jak wyglądałyby opublikowane sny najmłodszych telewidzów, których usypia nowy wynalazek "Straszydełko". Pomysł równie makabryczny, co przekorny. I dziennikarza, i telewizji; w obu wypadkach byłyby to bowiem sny ponure; przynajmniej po tej stronie ekranu.

A ona decyduje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji