Kiedy napięcie siada
W każdej premierze tkwi nadzieja na sukces. Przygotowanym wielkim wysiłkiem "Krwawym godom" Lorki do pełni artystycznego triumfu brakuje niewiele. Pomysł inscenizacyjny trafiony w dziesiątkę. Muzyka znakomita. Scenografia uwypukla nastroje. Choreografia niesie całe przedstawienie. Kostiumy wspaniałe. Cały spektakl, każda scena ma niezwykłą urodę plastyczną. Od kompozycji po kolorystykę i światło. Czego więc brakuje?
Spektakl na wielkiej scenie brzmi niemal rapsodycznie. Opowiadający nam całą historię Marek Bałata (Pieśniarz), jak demiurg wywołuje kolejne odsłony dramatu, a jego pieśni wibrują przejmująco. Każde pojawienie się tańczącego (i grającego) alegoryczne żywioły (Ogień, Ziemia, Powietrze i Woda) zespołu Polskiego Teatru Tańca zdecydowanie podnosi temperaturę spektaklu i stanowi w największej mierze o jego sile. "Schody" zaczynają się, gdy pojawiają się bohaterowie tragedii. Aktorzy używają bardzo skromnych, niemal ascetycznych środków. Maksymalnie hamują ekspresję, zatrzymują ją w półgeście. Te niedopowiedzenia powinny budować napięcie i klimat spektaklu. Bohaterowie sztuki Lorki nie mówią o oczywistościach. Oczywistości wszyscy znają, choć nie dowiadujemy się tego ze sceny; czekają tylko na taki właśnie rozwój wypadków. Życie toczy się niby normalnie, ale pod tą powłoką normalności coś się czai. Lęk, przeczucie tragedii i nieodwracalność zdarzeń. Ten zamysł autora i reżysera zrealizowało jednak ledwie paru aktorów.
Po raz pierwszy napięcie siada, gdy Matka Pana Młodego rozmawia z sąsiadkami wypytując o przyszłą synową i jej rodzinę. W odpowiedziach brak właśnie tego podskórnego żaru, który kryją proste, skąpe zdania i cała scena staje się martwa. Takie drętwo brzmiące dialogi powtarzają się w innych sytuacjach. To zabija ideę całego zamysłu. I przedstawienie. Odnosiłem wrażenie, że większość aktorów grających drugoplanowe postaci nie zrozumiało, w czym tkwi sedno przedsięwzięcia, w którym biorą udział.