Artykuły

Ósma premiera sezonu

Wizyty w teatrach u samego schyłku sezonu mogą być wielce pouczające. Wokół sceny trwają manewry. Jedni odchodzą, inni przychodzą. W bufecie teatralnym można się dokładnie dowiedzieć kto kogo nie lubi w tym czasie i za co najbardziej. Gdybym próbował zliczyć ilu aktorów opuściło Teatr im. Norwida w ciągu kilku ostatnich sezonów, sztuka pewnie by mi się nie udała, łatwiej zresztą rachować tych co zostają.

Z jednej strony jest to zjawisko pożyteczne, z drugiej unicestwiające, a w każdym razie uniemożliwiające głębokie teatralne oddechy. Przeważnie na ostatniej premierze z grubsza wiadomo kto zostaje a kto odchodzi. Bo kto zostaje, ten gra. Ostatnia premiera to już prawie początek następnego sezonu.

NA OSTATEK... DEBIUT

Słowo debiut w stosunku do pracy Krystiana Lupy w teatrze jeleniogórskim jest może trochę naciągane, bo pod okiem Jerzego Krasowskiego i Krystyny Skuszanki zrealizował on jeszcze jako student krakowskiej PWST dwie sztuki, z czego jedna stała się wydarzeniem; mam na myśli "Nadobnisie i koczkodany" Witkacego na scenie Teatru im. Słowackiego.

Pierwsza premiera teatralna Lupy - reżysera z dyplomem w ręce nosi tytuł "Życie człowieka". Ale niech ona właśnie nazywa się debiutem.

Za "Życie człowieka" Leonidasa Andrejewa zabierali się najsłynniejsi twórcy, tacy jak Meyerhold, Stanisławski - nazwiska znaczące w historii współczesnego teatru na świecie - czy Pawlikowski w Polsce. Jeleniogórska premiera jest pierwszą realizacją tej sztuki w naszym kraju po wojnie. Lupa odczytał dramat Andrejewa w oparciu o wszystkie dotychczasowe doświadczenia teatru na świecie, oscylując w kierunku teatralnej ballady posiadającej duży ładunek liryzmu niemal na pograniczu melodramatu i śmiałej, ostrej groteski.

Balansowanie między tymi dwoma przedziałami wymaga ogromnej dyscypliny, wyczucia i smaku, bowiem bardzo łatwo zepsuć przemyślaną kompozycję. Reżyser zaprawiony doświadczeniami z Witkacym świetnie poradził sobie ze wszystkimi zbiorowymi scenami groteskowymi. Nie zawsze pomagali mu w tym aktorzy. Ale znacznie gorzej było z lirycznymi partiami tekstu. Nie miały one odpowiedniego rytmu i cały ich ładunek emocjonalny gdzieś się rozmywał w nieprecyzyjnych i fałszywie brzmiących w ustach aktorów monologach.

Trochę grzechów można tu śmiało położyć na karb premiery i jestem przekonany, że po kilkunastu spektaklach obraz ten ulegnie zmianie. Miejmy nadzieję, że moje słowa się sprawdzą już na Jeleniogórskich Spotkaniach Teatralnych we wrześniu.

KILKA ZDAŃ O TYCH I OWYCH

Wyżej nie najpochlebniej wyrażam się o aktorach, chciałbym to krótko uzasadnić. Od razu na początku zniechęcił mnie do oglądania tego przedstawienia źle chyba obsadzony w roli Ktosia Ryszard Wojnarowski. Wolałbym go oglądać w towarzystwie rodziny szczęśliwego ojca w I obrazie czy sąsiadów w II obrazie. Robił na mnie wrażenie jakby nie wiedział co mówi, a przynajmniej nie zdawał sobie sprawy z wagi wypowiadanych przez siebie słów.

Bardzo nierówna była Małgorzata Pereta (Ona). Momentami zagrywała się do nieprzyzwoitości i wtedy każda jej kwestia brzmiała bardzo fałszywie. W tym wypadku tylko swoboda i naturalność może trafić do widza. Był to debiut na scenie Teatru im. Norwida tej młodej aktorki.

Wręcz fatalna była trójka Pijaków z ostatniej części. Na miejscu reżysera zrezygnowałbym z tego fragmentu V obrazu zakończonego atakiem delirium. Zdecydowanie wyskakuje on z całości. Najmniej stosunkowo zastrzeżeń mam do czwórki Płaczek (Teresa Leśniak - bardzo poprawna, Teresa Pawłowicz - najsłabsza z kwartetu, Tomasz Radecki - poprawny, Jan Bogusz - trochę przerysowany). Sprawdził się chyba Ferdynand Załuski jako On, bardzo oszczędny w środkach, niechcąco śmieszny jest w IV obrazie, kiedy mówi: "Stary dziad ze mnie... itd". Bo stary dziad jest nadal, tak jak na początku dramatu, młodym człowiekiem. Same komplementy mam tylko pod adresem pani Zuzanny Łozińskiej za jedyny idealnie utrzymany w nastroju monolog Starej Służącej.

MUZYKA BOGDANA DOMINIKA

Wiele razy już pisałem o muzyce teatralnej Bogdana Dominika i tym razem nie będzie inaczej. Wyczuł on znakomicie intencje reżysera. Muzyka jest jednym z najbardziej udanych elementów "Życia człowieka". Udział na żywo w spektaklu kilku muzyków z kompozytorem na czele podkreśla klimat, a także staje się ważnym momentem dramaturgicznym. Scena balu dzięki muzyce właśnie należy do tych fragmentów spektaklu, które najdłużej zapadają w pamięć widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji