Artykuły

Trzecia strona

Po co grać klasykę? Bo dziejąca się właśnie historia - zwłaszcza kultury - nie polega wyłącznie na tworzeniu nowości. Nie jest - gdy mowa o przeszłości - ciągiem zaniechań, odstępstw i rezygnacji. Jest również procesem odkrywania nowego w starym, nadawania znaczeń minionemu. Zasady tolerancji i rozumienia tyczą nie tylko żyjących, ale również nieboszczyków. Ale mówią o końcu historii, błędności historyzmu, o nieodwracalnym i ostatecznym upadku cywilizacji pisma i słowa w dobie obrazów i dźwięków. Że w związku z tym trzeba teraz zupełnie inaczej: machnąć ręką na przeszłość i mówić już tylko obrazami. Skąd ta nuworyszowska pewność? Skąd ta wiara w linearność postępu? Przecież już były idee, doktryny, epoki, pozbawione poczucia historii. I także sporo szkód wyrządziły. A potem historia wracała. Myślę, że będzie źle, jeśli w myśleniu dyktat historyzmu zostanie zastąpiony przez terror antyhistoryzmu. Lepiej gdy bywa i tak - i tak.

"Ślub" Jarockiego dobrze przyjęty na sławnej scenie MChAT-u. Zwłaszcza przez zawodowców, ludzi z teatralnego środowiska. Bo zwykła publiczność, chociaż patrzyła z respektem i szacunkiem, była trochę zaskoczona nieznanym tu Gombrowiczem. Ale to dobrze. Bo więcej może wyniknąć z takiego zaskoczenia, niż z łatwego popisu oraz schlebiania miejscowym tęsknotom i gustom. W Moskwie widziałem też przedstawienia, jak dwa bieguny współczesnego rosyjskiego teatru: "Rogacza wspaniałego" w Satyrikonie i "Śmiertelny numer" ze studia Tabakowa na małej scenie MChAT. Przedstawienie Satirikonu w reżyserii Piotra Fomienki jest pięknym i mądrym dziełem o ludzkiej namiętności, opętaniu uczuciem albo ideą (wielka rola Rajkina - młodszego), nawiązującym w sposób odkrywczy do najlepszych tradycji rosyjskiego aktorstwa. "Śmiertelny numer" natomiast jest teatrem efektownych, lecz pustych obrazków, oszałamiającym światłami, tempem, muzyką, cyrkiem, pirotechniką i biegłością techniczną aktorów. Prawda, że nie skrywającym myślowej mizerii. Tyle że... Jakby wodę czerpał błyszczącym przetakiem. Który z tych teatrów zwycięży? Teatr człowieka czy homunculusa z video-clipu? Póki co, trudniej jeszcze o bilety na ten drugi. Bo to wyjątek. W tegorocznych planach repertuarowych moskiewskich teatrów ponad 40 tytułów z rosyjskiej klasyki! Nie licząc latami granych przedstawień z ubiegłych sezonów. Oprócz tego klasyka obca, nie za wiele dramaturgii współczesnej i prawie zupełny brak komercyjnej, bulwarowo-"mydlanej" tandety. Aż zazdrość bierze. Tym większa, że teatry moskiewskie nie są przecież bogatsze od naszych. Oni jednak z ubóstwa umieją robić cnotę. Kiedy brakuje pieniędzy, aktor stający często na niemal pustej scenie musi nadrobić resztę. I ludzie chodzą.

Prasowa premiera "Historyi" w Teatrze Dramatycznym. Na widowni, oprócz recenzentów świetnie słuchająca młodzież. Sukces. Po raz pierwszy w Polsce, na przedstawieniu klasycznego tekstu, widzę publiczność wyrażającą swój aplauz szybkim i głośnym tupaniem.

Eklektyzm. Z tym słowem wiąże się zwykle znaczenie ujemne, gdyż eklektyzm przeczy naszej tęsknocie do harmonii, ładu i stylistycznej czystości. Ale sprawa nie jest prosta. To prawda, że eklektyczne twory - jak skamieliny - przechowują w sobie dawne, anachroniczne często elementy, że utrzymują się w stanie chwiejnej, kruchej, rzec można, sztucznej równowagi. Ale też - w przeciwieństwie do tworów jednorodnych - lada impuls wyzwala z nich inspiracje. Przykład. Eklektyczna choreografia baletów Petipy była w dobie realizmu niewątpliwym anachronizmem. A potem - pod koniec XIX wieku -wywarła ogromny wpływ na modernistyczną muzykę i malarstwo, nie mówiąc już o balecie oraz scenografii.

Przeczytałem "Niewierny czas" - tom wierszy oraz piosenek Doroty Stalińskiej i - przyznaję - zacząłem inaczej myśleć o tej aktorce, która w teatrze, na estradzie, arenie, maneżu i ekranie imała się tylu ryzykownych zajęć. Stalińska na scenie to żywioł nieokiełznany: w radości, płaczu, ruchu i krzyku, wyrazistości z reguły więcej, niż potrzeba. A w tych wierszach - lirycznym notatniku - jest wyciszenie, subtelność, melancholia wynikła z doświadczenia, szlachetny melodramatyzm i troska o jakiś ład w tym nieuchronnie kruchym świecie. Powie ktoś pewnie, że wiersze Stalińskiej są stareńkie, bo pamiętają Jasnorzewska, Tuwima, Gałczyńskiego. No to co? Nie ma w nich fałszu ani pretensji. Więc wolę tę ładnie, staraniem autorki wydaną książeczkę od tych wszystkich biografii teatralnych, w których handluje się intymnymi szczegółami z własnego życiorysu.

Całość jest ważniejsza od części. Brzydota całości niszczy urodę fragmentu. Nie można być świetnym aktorem w słabiutkim zespole, nie sposób stworzyć wielkiej roli w marnym przedstawieniu, w roli chybionej nie widać ładnych momentów... Bywa z tym różnie, ale prawdą jest, że tego rodzaju poglądy zdają się przeważać w myśleniu krytyków. Są przyzwoicie podkształceni w interpretacjach przesłań i sensów nadrzędnych, a szczegółów z reguły nie widzą, więc ocenić ich nie potrafią. Czemu zresztą trudno się dziwić. Rzeczy ogólnych można nauczyć się w szkole i domu. Z książek. Widzenia detalu, tylko na widowni. Najlepiej przed południem. Myślę przy tym, że absolutny prymat całości nad częścią (dość świeży nawyk uczonych sensatów) jakoś kiepsko się godzi ze złożoną naturą teatru i jawnie jest niesprawiedliwy dla ludzi tam pracujących. Widziałem niedawno dwa przedstawienia: "Wiśniowy sad" w Katowicach i "Fantazego" w Warszawie. Pierwsze, w reżyserskim (ledwie czytelnym) zamyśle poprawne, lecz nie dograne i nie obsadzone, a drugie - co tu kryć - pozbawione wszelkiego kierunku, bo z reżyserią ograniczoną do starannego (przez niektórych) mówienia wiersza. Więc oba "zjechać" łatwo. Ja jednak wolę pamiętać bal, sztuczki i zasłuchane milczenie Violetty Smolińskiej - katowickiej Szarlotty, i taki "fragment" jak rola Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej - najlepsza Idalia, jaką na scenie widziałem. Kiedy nie ma i być już nie może całości, przestaję o niej myśleć, lecz gapię się na cząstki, detale, ułomki. Także te brzydkie. Jak szabla Majora, przywleczona na Powiśle z dziewiętnastowiecznego teatru w Czerniowcach. Bo lubię szczegóły. Bez nich czuję się jak na pustyni. Bywa pięknie, ale strach, suchość i nuda.

Ukazał się czwarty zeszyt "Didaskaliów" - dwumiesięcznika redagowanego przez młodych krakowskich krytyków. Stary, 50-letni "Teatr" odnotowuje ten fakt z radością, tym większą, że nowe pismo rokuje jak najlepiej. Ma coraz wyrazistszy profil, profesjonalny poziom i widać - co istotne - że ludzie, którzy je tworzą lubią teatr i myślą o nim poważnie. Gratulujemy, życzymy powodzenia, niemałe wiążąc nadzieje z już nawiązaną współpracą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji