Artykuły

Pracownia Kantora

Rok temu, w dziewiętnastą rocznicę śmierci Tadeusza Kantora, M. zaprowadziła mnie do jego pracowni na rogu Siennej i Stolarskiej, przy Małym Rynku w Krakowie. Propozycję przyjąłem bez wahania, bo dzień wcześniej zostałem niespodziewanie przedstawiony córce Kantora, Dorocie - wspomina Rafał Węgrzyniak w Teatrze.

Gdy wdrapywaliśmy się z M. stromymi schodami na poddasze, myślałem o ciężko chorym artyście pokonującym tę drogę w trakcie prób spektaklu "Dziś są moje urodziny". Największe wrażenie wywarł na mnie pokój mieszkalny. Przypomniała mi się natychmiast, za sprawą urządzenia wnętrza, wizyta w mieszkaniu Kantorów przy ulicy Elbląskiej. Złożyłem ją 11 listopada 1978 roku, zaraz po mszy w katedrze wawelskiej z okazji sześćdziesięciolecia odzyskania niepodległości i po oddaniu hołdu Józefowi Piłsudskiemu przed jego sarkofagiem w otoczeniu legionistów. Było to bezwiedne wprowadzenie do ujrzanego w 1980 roku w Warszawie "Wielopola, Wielopola". Gdy pukałem do drzwi Kantora, nurtowało mnie bowiem pytanie: co będzie tematem jego następnego spektaklu?

Kantor wyszedł wtedy po porannej kąpieli z wanny z mokrą głową, ale był w świetnym humorze. Natychmiast, przy kawie podanej przez żonę, zaczął wygłaszać swe idee, opisywać sceny z przedstawień, zwłaszcza z "Kurki wodnej", w tym wrzucanie tytułowej postaci do wanny wypełnionej wodą, jako ekwiwalent jej zastrzelenia. Zdjęcia z tego spektaklu były tu akurat prezentowane w tamtym roku. Potem wróciłem pamięcią do oglądanego kilka lat wcześniej pokoiku, w którym dorastał Kantor na starej plebani w Wielopolu Skrzyńskim. Był on jego pierwszym domem. Pracownia przy Siennej - ostatnim.

Uwagę moją przyciągnęły trzy książki leżące przy łóżku Kantora, więc zapewne czytane przez niego tuż przed śmiercią: wybór wierszy Juliana Tuwima, zbiór szkiców Jeana Geneta i francuski przekład powieści Milana Kundery "Życie jest gdzie indziej". Uprzytomniłem sobie, że reżyser głoszący autonomię teatru i uznawany za prekursora jego formuły postdramatycznej niesłychanie wiele czerpał z literatury, a szczególnie z poezji. Przywoływał przecież wielokrotnie frazy z wierszy polskich i francuskich. Kantor nie ukrywał, że inspiracją dla "Umarłej klasy" stał się "Emeryt" Brunona Schulza i pierwsza część "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza. Ale istnieje też wiersz Tuwima "Nauka" wyrażający lęk przed powrotem do szkoły oraz obnażeniem niewiedzy. Kończy go prośba o pozostawienie na kolejne życie "jak na drugi rok w tej samej klasie".

"Umarłą klasę" obejrzałem we Wrocławiu w maju 1976 roku, mając piętnaście lat. Dotąd pamiętam wstrząs wywołany widokiem ożywających staruszków przypominających trupy, usadowionych w szkolnych ławkach. Ich wznoszone do góry palce jako wyraz chęci zgłoszenia się do odpowiedzi. Najbardziej jednak poruszył mnie wtedy lament Rozhulantyny - Kobiety z Mechaniczną Kołyską granej przez Marię Stangret. Śpiewała ona, a raczej wyła niczym obłąkana, piosenkę w jidysz. Siedziała na stercie szpargałów w podartej koszuli nad pustą kołyską-trumienką, o której ściany uderzały dwie drewniane kule. Rozumiałem, że to Żydówka w czasie Zagłady opłakująca śmierć dziecka. Nie pojmowałem jednak, dlaczego była ona opluwana i traktowana z pogardą przez pozostałe postacie.

W żadnym komentarzu nie znalazłem wyjaśnienia. Dopiero niedawno sięgnąłem po dramaty Witkacego i bez trudu trafiłem w "Tumorze Mózgowiczu" na epizod ewokowany w owej sekwencji Umarłej klasy. Rozhulantyna w sztuce Witkiewicza w pewnym momencie podchodzi "do okna na prawo i wyrzuca przez nie Izydora Mózgowicza w pieluchach, po czym staje zwrócona twarzą do widowni z wyrazem zupełnego obłędu. Chwilę trwa straszne napięcie jej twarzy w wyrazie zwierzęcego bólu. Po czym pada na ziemię i wyje dziko jak wilczyca". Stangret grała więc żydowską matkę, która w getcie bądź w obozie zabiła własne dziecko, aby mu oszczędzić cierpień albo by sama mogła ocaleć, lecz popadła w szaleństwo i skazana została na ostracyzm. Jak zaświadcza Tadeusz Borowski w Proszę państwa do gazu, nawet w warunkach selekcji na obozowej rampie kobiety takie były traktowane bezlitośnie.

Śmierć w spektaklach Kantora bywała "starozakonna", bo związana z Zagładą, jak w cricotage'u "Gdzie są niegdysiejsze śniegi" osnutym wokół pieśni krakowskiego stolarza i poety ludowego Mordechaja Gebirtiga "Unzer sztetł brent", czyli "Nasze miasteczko gore", która wcześniej rozbrzmiewała w "Kurce wodnej". Gebirtig, urodzony w roku 1877 na krakowskim Kazimierzu, 24 października 1940 roku przesiedlony został do obozu w Łagiewnikach. Zmarł w nim 4 czerwca 1942 roku w drodze do wagonów kierowanych do Bełżca. Jego wiersze pisane w czasie Zagłady wydane zostały w Krakowie w 1946 roku w tomie S'brent!

W partyturze cricotage'u Kantor wyjaśniał, że twórcą pieśni określanej jako "Hymn Getta" jest "znany kompozytor żydowski Gebirtig". Ale nie przestaje mnie zdumiewać, że tak długo czekał na podjęcie tematu: Kantor i Żydzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji