Artykuły

Świat Karola Wojtyły

Już w tamtych latach, mniej więcej od roku 1934, Karol odkrywa dziedzinę pozornie od kruchty bardzo odległą - teatr. Pierwsze z nim zetknięcie następuje w Domu Katolickim, gdzie odbywają się przedstawienia szkolnego zespołu złożonego z uczniów Gimnazjum Męskiego im. Marcina Miechowity i Żeńskiego im. Michaliny Mościckiej - pisze Jacek Moskwa w książce "Świat Karola Wojtyły" przygotowywanej dla wydawnictwa Świat Książki.

Karol, syn Karola, przychodzi na świat 18 maja 1920 roku. Dla Polski, jego ojczyzny, jest to chwila bardzo szczególna. Państwo, które kilkanaście miesięcy wcześniej odzyskało niepodległość po 123 latach obcego panowania, toczy wojnę z Rosją bolszewicką. Właśnie 18 maja jest dniem triumfu. Po zdobyciu Kijowa wraca do Warszawy naczelnik państwa Józef Piłsudski. Przyjmowany jest jako następca dawnych hetmanów, który odrodził wielkość Rzeczypospolitej. Na wojnie, jak na wojnie - już wkrótce przejściowy triumf zamieni się w śmiertelne zagrożenie, a odrodzone państwo znajdzie się na krawędzi ponownej likwidacji. Walki zbrojne toczą się także na innych granicach - z Niemcami i Czechami.

Po wielu dziesięcioleciach - już jako papież Jan Paweł II - kilkakrotnie w publicznych przemówieniach wracać będzie do szczególnych okoliczności historycznych swoich urodzin, a zwłaszcza do wojny polsko-bolszewickiej. W roku 1920 nie mają one jednak większego wpływu na jego życie. Ojciec jest co prawda zawodowym wojskowym, ale pełni służbę w Powiatowej Komendzie Uzupełnień. Przez ten urząd przewijają się młodzi mężczyźni wyruszający na front. Wojna jest tematem codziennych rozmów, ale toczy się jednak w oddaleniu. Jeśli coś z tych dni pozostanie w życiu chłopca, to poczucie, że Polska jest nie tylko państwem jak inne, ale ideą, która urzeczywistniła się dzięki sile ducha.

Karol przychodzi na świat w Wadowicach. Senne miasteczko, liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców, położone u stóp niewysokich, pokrytych lasami Beskidów, jeszcze niedawno należało do monarchii austro-węgierskiej. Dla Polaków była ona państwem nie do końca własnym, ale jednak w większym stopniu swoim niż cesarstwo rosyjskie czy niemieckie.

Karol-ojciec pozostawał lojalnym poddanym Franciszka Józefa. Syn krawca, urodzony w 1879 roku we wsi Lipniki pod Bielskiem, ze skromnym wykształceniem trzech klas gimnazjum, wykonywał początkowo zawód ojca. Austriackie wojsko dało mu możliwość awansu społecznego. Powołany do stacjonującego w Wadowicach 56. Pułku Piechoty hr. Dauna, pełni służbę podoficerską m.in. we Lwowie, w Krakowie i znowu w Wadowicach. Za dzielność w początkowym okresie pierwszej wojny światowej, kiedy Rosjanie przerwali front w Galicji, ostrzeliwując z armat Kraków, a także Wadowice, został odznaczony Krzyżem Żelaznym z Wieńcem i awansowany do korpusu oficerskiego. W odrodzonej Polsce także jest porucznikiem, a w 1928 roku z powodu pogarszającego się stanu zdrowia przejdzie w stan spoczynku.

W 1920 roku ma 41 lat, nie jest już więc człowiekiem młodym. Emilię z Kaczorowskich, młodszą o lat pięć, poślubił w 1906 roku, w którym też urodził im się najstarszy syn Edmund. Mieli jeszcze córeczkę Olgę, która zmarła jako niemowlę.

O tym wszystkim urodzony w 1920 roku chłopiec dowiaduje się dopiero później. Ogląda w rodzinnym albumie zdjęcie niespełna rocznego niemowlaka w zabawnej sukience. Jakby rodzice chcieli, żeby to on był Olgą. Wie, że siostrzyczka jest już aniołkiem. W domu mówią o nim Lolek - kiedy był całkiem malutki, jak na zdjęciu, wołali na niego Loluś - bo Karolem jest porucznik Wojtyła - szczupły, łysiejący mężczyzna z wąsikiem i okrągłymi okularami w drucianej oprawie. Tata jest człowiekiem skupionym i często zamyślonym, lubi wokół siebie ład i dyscyplinę, jest przecież wojskowym. Z mamą bardzo się kochają. Ona jest taka dobra i najpiękniejsza na świecie. Zajmuje się domem, gotuje, szyje dla rodziny, a czasem dla obcych, bo pensja męża nie wystarcza na wszystko. Czasem wychodzi do ogrodu sąsiadów na pogwarki z innymi kobietami. Wyróżnia się wśród nich urodą i dystyngowanym obejściem żony polskiego oficera.

Mieszkają na pierwszym piętrze kamieniczki przy Rynku. Wchodzi się tu przez ganek i drewniane, kręcone schody. Dom rodzinny jest bardzo skromny, dwa pokoiki w amfiladzie, ten pierwszy przedzielony drewnianym przepierzeniem, aby było miejsce na kaflową kuchnię, kredens z garnkami i zastawą oraz stół, przy którym Lolek je śniadanie przed szkołą. Wcześniej budzi ich dzwon parafialnego kościoła. Słychać go tak wyraźnie, jakby uderzał za ścianą. Do wspólnej ubikacji trzeba wyjść na korytarz. Chłopak myje się potem w miednicy, ustawionej w kuchni na stołku.

Edukację zaczyna w ochronce sióstr nazaretanek przy ulicy 3 Maja. Na lekcje od pierwszej klasy chodzi sam, bo ma bardzo blisko. Szkoła znajduje się obok domu, też przy Rynku, w budynku magistratu. Na parterze są pomieszczenia biurowe, klasy na pierwszym piętrze. Chłopcy w mundurkach, większość z ogolonymi na zero głowami - porucznik Wojtyła sam strzyże syna maszynką - przypominają małych żołnierzy. Są jednak strasznie niesforni. Nauczycielowi trudno jest utrzymać porządek. Lolek jest czasem zniecierpliwiony tym bałaganem, nie może się doczekać, kiedy pozna wszystkie litery. To z nich buduje się słowa. Otwierają świat nielicznych książek z domowej biblioteki.

W przerwach między lekcjami biega z kolegami po placu przed kościołem, w cieniu jego wieży zwieńczonej cebulastą kopułą. Widzi stąd i dom, i szkołę. Jego świat jest taki mały! Po lekcjach chroni się na chwilę w chłodnym wnętrzu świątyni. Modli się przed obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Powierza jej codzienne sprawy, dziękuje za opiekę. Zaraz potem wraca jak na skrzydłach do domu. Wyszorowana do białego drewna podłoga w kuchni pachnie czystością. Z obiadem czekają na ojca. Porucznik Wojtyła wraca ze swojego urzędu późnym popołudniem. Zanim się z nimi przywita, sięga palcami do naczynia z wodą święcona przy drzwiach. Kreśli na czole i piersiach znak krzyża. Przed posiłkiem chwila modlitwy. Podczas jedzenia nie rozmawiają, proszą najwyżej o podanie chleba czy soli. Przy obiedzie jak w kościele! Z oleodruków na ścianach patrzą na nich Jezus i Matka Boża.

Podczas deseru, najczęściej jest to owocowy kompot, od święta ciasto upieczone przez mamę, ojciec pyta, jak było w szkole. Sam niewiele opowiada o swoim urzędzie. Jego dni są bliźniaczo podobne jeden do drugiego, wypełnione codzienną pracą. Wykonuje ją sumiennie, bo jest niezbędna dla obrony ojczyzny. Natomiast syn ma ciągle coś nowego do opowiadania. Szkoła odsłania przed nim Polskę i świat. Zajmuje go zwłaszcza historia. Porywają opowieści o królach i bohaterach, którzy bronili rubieży Rzeczypospolitej, a wraz z nimi chrześcijaństwa. O świętych, na których zbudowany jest Kościół.

Kamieniczka, gdzie mieszkają, należy do Chaima Bałamutha. Także wiele innych domów w miasteczku jest własnością Żydów. Nie wszystkim w Wadowicach się to podoba: "Ich są kamienice, a nam zostawiają ulice!". Źli koledzy wygadują na Żydków, prowokują awantury w klasie. Lolek rozmawia o tym któregoś dnia z tatą. - Poeta powiada, że to nasi starsi bracia - zamyśla się porucznik Wojtyła. - Bóg zawarł z Abrahamem przymierze. To o nich mówi Pismo Święte. Pan Jezus, Jego Matka i apostołowie byli Żydami. - Dlaczego więc nie chcą go uznać? - Święty Paweł naucza, że najpierw wszyscy poganie muszą się nawrócić! - odpowiada ojciec. Pismo Święte czytają w domu Wojtyłów codziennie. Lolek patrzy teraz na kolegów Żydów inaczej. Wadowiccy starozakonni różnią się od katolików tylko tym, że zamiast do kościoła chodzą do synagogi. Mówią po polsku bez błędów i obcego akcentu, czytają te same książki, a w szkole wyróżniają się bystrością. Bez trudu znajduje wśród nich przyjaciół.

Życie jest takie spokojne. Szkoda tylko, że nie ma z nimi Edmunda. Wyjechał już do Krakowa, gdzie studiuje medycynę. Pani Emilia bardzo lubi go odwiedzać, czasem zabiera ze sobą młodszego syna. Robi to jednak coraz rzadziej. Coś niedobrego dzieje się z jej zdrowiem. Jakby traciła władzę w rękach i nogach.

Nie było go przy jej śmierci. 13 kwietnia 1929 roku tę wiadomość przekazała mu w imieniu ojca ulubiona nauczycielka pani Zosia Bernhardtowa. Emilia Wojtyłowa chorowała od kilku dni, skarżyła się na coraz silniejszy ból serca, ale nic nie zapowiadało najgorszego. Lolek biegnie co sił do domu, już nie na skrzydłach. Czuje winę, że nie było go przy niej. Ona leży w pokoju, dotyka wargami jej chłodnego policzka. W mieszkaniu kręcą się jacyś ludzie. Nie poznaje ich nawet. Cały świat widzi jakby przez ciemny welon. Nic już nie będzie tak jak przedtem. Mama pozostaje ciągle obecna, chociaż jej nie ma. Będzie się później tak zwracał do matek kolegów, nawet do Matki Bożej, ale jednak inaczej.

Także z pogrzebu na wadowickim cmentarzu niewiele zapamięta. Jadą później z ojcem i Edmundem do Kalwarii Zebrzydowskiej. Idą "dróżkami" pielgrzymów od stacji do stacji. Rozpamiętywanie męki Pana Jezusa przynosi ukojenie w bólu.

Miesiąc później, w maju, dzień Pierwszej Komunii Świętej jest także przysłonięty tym samym smutkiem. Lolek przystępuje do sakramentu w ubraniu, którego używał jeszcze jego starszy brat: biała bluza z marynarskim kołnierzem i spodnie do kolan w tym samym kolorze. U fotografa prezentuje się podobnie jak czternaście lat wcześniej Edmund. Pręży się przed obiektywem na baczność, ze świecą od chrztu w prawej ręce.

Później idzie - z ojcem i bratem, z księdzem katechetą i innymi chłopcami, którzy tego dnia przyjęli Chrystusa Eucharystycznego - do kościoła Ojców Karmelitów na Kopcu. Tutaj w aurze świętości 22 lata wcześniej umarł powstaniec styczniowy i zakonnik Rafał Kalinowski. Lolek modli się u jego grobu. Jego myśli zajmuje jednak całkowicie mama. Tak jest bezustannie w ciągu tych kilku tygodni, które upłynęły od jej śmierci. Jej braku nic nie jest w stanie zapełnić.

Wizyta w kościele na Kopcu ma swój cel - przyjęcie szkaplerza. Tworzą go dwa, ozdobione wizerunkami Matki Bożej i Najświętszego Serca Jezusa, kawałki grubego, wełnianego sukna wyciętego z brązowego habitu, jaki jest ubiorem karmelitów. - To także jest habit - wyjaśnia zakonnik. - Szkaplerz trzeba nosić pod ubraniem, tak aby jedna część spoczywała na piersiach, druga na plecach. Nie wolno go chować do żadnego woreczka ani przykrywać innym płótnem. Niech będzie obecny w każdej chwili twojego życia. Szczególnie w cierpieniu i samotności ma ci przypominać, że nigdy nie będziesz sam, bo masz kochającą Matkę, którą dał nam Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel. To Ona okrywa cię szkaplerzem, jak swoim płaszczem. Będzie przy tobie w chwili śmierci, kiedy rozstrzygają się losy człowieka.

Słowa te głęboko zapadają w serce dziewięcioletniego chłopca. Przyjmuje ten znak. Obiecuje w duchu nosić szkaplerz przez całe życie. Dotrzyma słowa. Na początku szorstkie płótno drażni delikatną skórę. Lolek krępuje się trochę przy rozbieraniu na lekcje gimnastyki. Potem się jednak przyzwyczaja, nie wstydzi się, kiedy rozebrany do pasa ma go na piersi. Wyjaśnia innym, czym jest szkaplerz. Jemu samemu przypomina ciągle, że ma inną Matkę, która zajmuje miejsce zmarłej pani Emilii.

Po roku rozpoczyna naukę w Gimnazjum im. Marcina Wadowity. W pierwszej klasie trafia im się bardzo dobry katecheta. Ksiądz profesor Kazimierz Figlewicz potrafi zachęcić chłopców, aby służyli do mszy świętej. Pod jego kierunkiem uczą się łacińskich odpowiedzi na słowa kapłana. Lolek - tutaj też zwracają się do niego tym zdrobnieniem - Wojtyła zostaje prezesem kółka ministranckiego. Ksiądz patron dostrzega w nim cień smutku, spowodowany przedwczesną śmiercią matki. Mimo wszystko jest to chłopiec raczej wesoły i żywy, z usposobienia optymista. Wysoki, ale raczej zażywny, wyróżnia się zdolnościami. Jest dobrym uczniem, co doceniają nauczyciele. Zawsze jednak pozostaje lojalny wobec kolegów - notuje katecheta. - Najzdolniejszy z jego podopiecznych często przystępuje do spowiedzi.

Ksiądz Figlewicz żałuje, że po roku musi zostawić klasę. Utrzymuje jednak kontakt z ministrantami, aż do czasu, kiedy kościelna zwierzchność powoła go w 1933 roku do Krakowa. Na uroczystości pożegnania 13-letni prezes kółka ministranckiego wygłasza przemówienie pożegnalne. Brzmi ono nader dorośle. To jego pierwsze wystąpienie publiczne. Zostanie nawet wydrukowane w "Dzwoneczku", ministranckim dodatku do krakowskiego czasopisma "Dzwon Niedzielny". Fotografia, na której widać grupę chłopców w białych komeżkach i purpurowych prawdopodobnie pelerynkach, skupionych wokół dosyć jeszcze młodego kapłana w okularach, jest podpisana w sposób nieco infantylny: "Po bokach ks. prof. Figlewicza Loluś Wojtyła, prezes i Stasiątko Gąska".

A przecież trzynastoletni chłopiec, dzielący z ojcem odpowiedzialność za dom, półsierota, który niedawno utracił też starszego brata, jest już prawie dorosły. Loluś Wojtyła i Stasiątko Gąska! A może zresztą to on sam jest autorem podpisu, podobnie jak reszty publikacji, a tym zdrobnieniem zaznacza ironiczny dystans wobec traktowania ich jak dzieci. W sprawozdaniu znaleźć można taki oto fragment: "Od czasu do czasu przerywał mówiący, gdyż płacz nie pozwolił mu mówić dalej. Po twarzy czcigodnego Patrona zaczęły spływać łzy. Płakali i chłopcy, gdyż żal im było rozstawać się z ukochanym Patronem. Potem się nieco rozweselili na widok lodów i czekolady, ale w sercu pozostał smutek i żal".

Na poważnie, to ministrantura jest dla niego pierwszym zetknięciem z Eucharystią - tą Tajemnicą Tajemnic, fascynującą go przez całe życie, której poświęci swoją dwunastą encyklikę. Klęcząc na stopniach ołtarza kościoła w Wadowicach, spoglądał tyle razy na odwróconego od nich kapłana, który celebrując Najświętszą Ofiarę, miał w rękach Ciało Chrystusa.

Musiał wówczas myśleć, czy nie jest to i jego powołanie. Po latach, już jako rozpoczynający swój pontyfikat papież, wspominać będzie w rozmowie z Andre Frossardem, że ich matka chciała mieć dwóch synów: lekarza i księdza. Edmund lekarzem został. Nie doczekała natomiast nawet Pierwszej Komunii Świętej Lolka.

Po jej śmierci starszy brat jest dla nich oparciem. Razem z ojcem są w 1930 roku na jego promocji doktorskiej w krakowskim Collegium Maius. Odwiedzają go potem w Bielsku, w szpitalu, gdzie zaczął pracować. Lolek może już tam jeździć koleją samodzielnie. Przed szpitalem fotografuje się w grupie pielęgniarek. Wszyscy tu szanują doktora Wojtyłę - sekondariusza szpitala, jak o nim mówią. Brat jest już człowiekiem naprawdę dorosłym, a zarazem pozostaje rówieśnikiem. Pokazuje, jak błaznując rozwesela pacjentów, a kiedy przyjeżdża do Wadowic, grywają razem w piłkę. Nowy cios przychodzi niespodziewanie. 5 grudnia 1932 roku dwudziestosześcioletni zaledwie doktor Wojtyła umiera na ciężką płonicę (szkarlatynę), którą zaraził się, próbując bezskutecznie ratować życie młodziutkiej pacjentki. Na jego pogrzebie pada wiele wzniosłych słów o bohaterstwie lekarza, trafiają one też do wspomnień drukowanych przez prasę. Ze względu na tragiczne okoliczności i większą dojrzałość śmierć brata naznaczy jego życie jeszcze mocniej, niż wcześniejsze odejście matki. Rodzi się w nim przekonanie, które pozostanie mu już na zawsze, że ważne chwile w jego życiu są naznaczone cierpieniem, a czasem i śmiercią bliskich osób.

Nie roztkliwia się jednak nad sobą. - Biedny Loluś, straciłeś braciszka - mówi jedna z sąsiadek. - Widać taka była wola Boża - odpowiada przedwcześnie dojrzały dwunastolatek. Tak uczy przyjmować nieszczęścia ojciec. Po śmierci pani Emilii i Edmunda życie duchowe starszego Wojtyły jeszcze się pogłębiło. Często klęka do modlitwy. Za jego przykładem syn stawia sobie wysokie wymagania. Nie trzeba tego od niego egzekwować. Wspólnota między nimi kształtuje się jednak nie tylko przy modlitwie. Chodzą razem na wycieczki w pobliskie górki, a nawet w dalsze regiony Beskidów i w Tatry.

Na początku lat trzydziestych ksiądz Figlewicz jest częstym gościem w domu Wojtyłów. Pana Karola nie ogląda już w mundurze, bo porucznik przeszedł na emeryturę. Całkowicie poświęcił się wychowaniu młodszego syna i prowadzeniu gospodarstwa domowego. Prowadzą życie bardzo usystematyzowane. Po powrocie ze szkoły idą obaj do pobliskiej jadłodajni Marii i Alojzego Banasiów, rodziców Bogusława i Zdzisława - szkolnych kolegów - na obiad. Po nim dwie godziny odrabiania lekcji, potem czas na sport - grę w piłkę, biegi, w deszczowe dni grę w ping-ponga w sali Domu Katolickiego. Od 1933 roku Karol jest kandydatem, potem sodalisem, a od 1936 prezesem Sodalicji Mariańskiej w swoim gimnazjum. Kościół w dużej mierze organizuje życie jego i najbliższych przyjaciół. Nie tylko jednak Kościół.

Już w tamtych latach, mniej więcej od roku 1934, Karol odkrywa dziedzinę pozornie od kruchty bardzo odległą - teatr. Pierwsze z nim zetknięcie następuje w Domu Katolickim, gdzie odbywają się przedstawienia szkolnego zespołu złożonego z uczniów Gimnazjum Męskiego im. Marcina Miechowity i Żeńskiego im. Michaliny Mościckiej. Niektóre spektakle wystawia też prefekt gimnazjum ks. Edward Zacher. Repertuar, powstający pod jego patronatem, jest nasycony treściami religijnymi, wydaje się aż zbyt poważny dla młodziutkiego zespołu. Szesnastoletni Lolek gra Hrabiego Henryka w "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego oraz Juliusza w "Judaszu" Karola Huberta Rostworowskiego.

Grupa młodych miłośników niemal w tym samym składzie spotyka się też w szkole pod kierunkiem "pana od polskiego" Kazimierza Forysia. Wojtyła staje się szybko gwiazdą tego zespołu, porywa swoim entuzjazmem innych. Wysoki i przystojny, obdarzony dobrym głosem i słuchem, dysponuje nie tylko warunkami fizycznymi, ale także sporym talentem. Teatr daje mu możliwość ekspresji osobowości, której nie zapewnia ani dosyć monotonne życie domowe, ani szkoła. Jest podziwianym przez wszystkich Kirkorem w "Balladynie" Słowackiego, Guciem w "Ślubach panieńskich" Fredry, Królem w "Zygmuncie Auguście" Wyspiańskiego, Hajmonem w "Antygonie" Sofoklesa. Nie tylko gra. Razem z profesorem Foryckim inscenizuje przedstawienia, jest organizatorem i reżyserem.

Niespełna dwa tygodnie brakują mu do dojrzałości, kiedy 6 maja 1938 roku metropolita krakowski Adam książę Sapieha wizytuje Gimnazjum im. Marcina Wadowity. Mowy powitalne wygłaszają - jeden z profesorów i Karol Wojtyła, uczeń klasy VIII, a zarazem prezes Sodalicji Mariańskiej. Trzy dni wcześniej został bierzmowany. - Jaki wydział wybierze po maturze? - pyta arcybiskup księdza prefekta Zachera. - Polonistykę - odpowiada sam zainteresowany. - Szkoda, że nie seminarium! - zauważa książę metropolita krakowski.

Jeśli jednak w tym czasie myśl o powołaniu duchownym przychodzi mu czasem do głowy, to tylko na krótko. Wyróżnia się wśród rówieśników pobożnością, a jego życie duchowe jest już dobrze rozwinięte, ale nie widzi się w sutannie. Chce przede wszystkim tworzyć - być poetą. Po maturze, zdaje ją 14 maja 1938 roku, już tylko cztery dni brakują mu do kalendarzowej dojrzałości - jedynym wyborem jest polonistyka. Lolek wie, że zaczynając studia uniwersyteckie, nie może zostawić ojca w Wadowicach. Przenoszą się razem do Krakowa. Mieszkają w domu przy ulicy Tynieckiej 10 w dzielnicy Dębniki, w domu należącym do Kaczorowskich, krewnych matki.

Przed studiami czeka go jeszcze służba w Junackich Hufcach Pracy. Karol odbywa ja w Zubrzycy Górnej przy budowie drogi do pobliskiej miejscowości Krowiarki. Mieszkają na kwaterach w chłopskich chałupach. Praca jest ciężka, junak Wojtyła znajduje czasem wytchnienie, obierając kartofle dla całego batalionu. Służy do mszy w wiejskim kościele. Jakby przedłużeniem tego pierwszego zetknięcia z wojskiem jest sześciodniowy kurs wstępny Legii Akademickiej w pierwszych dniach października.

Studia mają być dla niego wstępem do literatury. 5 października Karol bierze udział w wieczorku zapoznawczym Koła Polonistów w salach Alfreda Hankusa przy krakowskim Rynku Głównym. Od razu znajduje się w kręgu aspirantów poetów. Zapraszają go na wieczór autorski. Swoje wiersze przedstawiają świeżo poznani koledzy: Tadeusz Kwiatkowski, przyszły mąż Haliny Królikiewiczówny, która wprowadza Karola do tego grona, Wojciech Żukrowski, Marian Pankowski. Wszyscy oni uzyskają po latach mocne pozycje w literaturze polskiej. Nikomu jeszcze nieznani, oni sami wiedzą już wtedy, że wspinają się na najwyższy parnas. Bez trudu dopuszczają do swojego grona trochę topornego, ale pełnego uroku chłopaka z prowincjonalnych Wadowic.

Co nie oznacza, że akceptują bez zastrzeżeń jego literackie próby. Wojtyła czyta im swoje ballady o Beskidach. Nie bardzo im się podobają, bez trudu zauważają pokrewieństwo z "Powsinogami Beskidzkimi". Karol nie neguje podobieństw, ale odpowiada, że pisał te wiersze w opozycji do uznanego poety. Opowiada, iż on także znał rzeźbiarza świątków Jędrzeja Wowro, uważa jednak, że Zegadłowicz nieprawdziwie przedstawił jego postać i twórczość.

Spierają się przede wszystkim o powieść "Zmory", która bardzo przypadła do gustu niektórym z jego kolegów, skłaniającym się ku lewicy. Przybysz z Wadowic uważa, że jest to antyklerykalny i pornograficzny paszkwil na jego ukochane miasto. Z tej perspektywy również deklaratywna religijność wcześniejszych wierszy Zegadłowicza odsłania przed nim swój fałsz. Coś z młodzieńczej fascynacji pierwszym uznanym poetą, jakiego przyszło mu w życiu osobiście poznać, jednak pozostaje. Zna na pamięć niektóre jego utwory, jeden z nich będzie podczas okupacji recytować w konspiracyjnym teatrze. Właściwe studia rozpoczynają się 14 października. Kraków ówczesny to literacka stolica Polski, co najmniej w tym samym stopniu, co Warszawa. (...)

Korzysta z wykładów najwybitniejszych w ówczesnej Polsce znawców języka i literatury ojczystej: Ignacego Chrzanowskiego, Zenona Klemensiewicza, Stefana Kołaczkowskiego, Stanisława Kota, Tadeusza Lehr-Spławińskiego, Kazimierza Nitscha, Stanisława Pigonia. Skromnie ubrany chłopak z prowincji siada często w pierwszej ławce, aby wprost pochłaniać ich wykłady. (...)

Własna twórczość i jej publiczne recytowanie, uniwersyteckie studia nad językiem, spotkania z Mieczysławem Kotlarczykiem, które nie ustały po przeniesieniu się Wojtyłów do Krakowa - wszystko to prowadzi go ku bardzo wyraźnej wizji przyszłości - chce być sługą słowa! Mietek, bo tak może już nazywać nauczyciela i starszego kolegę, rozwija przed nim swoją koncepcję teatru. Kotlarczyk przyjeżdża z Wadowic w każdą sobotę, aby odwiedzać przyszłą żonę Zofię, która również studiuje w Krakowie polonistykę. Spotykają się w jej mieszkaniu przy ulicy Długiej. "Loluś" przychodzi zwykle z ojcem. Chociaż dobrze oczytany w wielkiej literaturze narodowej, jest milczącym świadkiem tych spotkań, z rzadka tylko wtrącając jakąś uwagę. - No, Mieciu obsadzajmy - rzuca młodszy Wojtyła. Rozpoczynają przegląd wielkiego repertuaru romantycznego. Przeznaczają sobie nawzajem role z "Dziadów", "Kordiana", "Wyzwolenia", próbują fragmenty tekstu. Ojciec siedzi i słucha, ani się spostrzegają, kiedy mija północ. Obydwaj widzą przed sobą ich ogromny teatr. Karol waha się jeszcze, jaka będzie w nim jego rola. Może twórcy wielkich dramatów narodowych? Ma w pamięci słowa Zegadłowicza o scenicznych walorach swoich młodzieńczych prób.

Rozmawiają o tym, czym ma być sztuka. Nie po to istnieje, aby realistycznie odzwierciedlać rzeczywistość albo dostarczać rozrywki. Ma być nadbudową, spojrzeniem w przyszłość i wzwyż, towarzyszką religii i przewodniczką na drodze do Boga. Wspominając te wieczory na Długiej,Wojtyła napisze w liście do przyjaciela, że sztuka powinna mieć wymiar romantycznej tęczy od ziemi i serca człowieka ku Nieskończonemu. Otwiera to przed nią przeogromne horyzonty - metafizyczne i anielskie. Zgadzają się, że jest to powołanie sztuki polskiej. Karol widzi w metafizycznym wymiarze poezji i dramatu wyższość Wyspiańskiego nad Szekspirem...

W tym dialogu Mieczysław Kotlarczyk góruje nad znacznie młodszym przyjacielem dojrzałością poglądów. - Spotykaliśmy się w imię wspólnych umiłowań. Dla mnie były to umiłowaniamłodzieńcze, dla Niego - wynikające z dojrzałego wyboru życiowego powołania i posłannictwa wobec chrześcijańskiej kultury narodu. Pisze coraz więcej. W pierwszych miesiącach 1939 roku rozpoczyna cykl sonetów, które sam uzna za bardziej dojrzałe od "Ballad Beskidzkich", bo przechowa je w swoim archiwum. Za kilka miesięcy napisze, że były to: pieśni wiosny, wiosny roku tragicznego. Pieśni ufne w wigilię strasznych dni. Pieśni radosne nadzieją, pewnością, poczynaniem się - czegoś: widzenia - pragnienia, tęsknoty, dzieła. Pieśni przeczucia. Przeczucia nie tylko nadciągającej katastrofy. Także własnego losu:

Lecz oto jest poeta - artysta - kołodziej

Niech rzuci mosty i drogi na kwiaty

Mistrzem jest mu Cyprian Kamil Norwid - zarazem wieszcz narodowy i religijny prorok. Sonety są tworzone w Cyprianowym bólu, jak każda sprawa poczynająca się w miłości, jako pierworodne dziecko. Tworzone w bólu i w trwodze, tworzone w wątpieniu nieustannym, że to nieprawda, złud bawisko igrzysko rymów - i nic.

Młody poeta chce wyrazić tęsknoty swojej duszy, a jednocześnie prawdę absolutną. Zmaga się ze słowem, które nie jest mu posłuszne. Szuka odświętnego, sakralnego języka. Wzory znajduje jednak nie tyle u Cypriana Kamila, co u jego naśladowców z kręgu Młodej Polski. Pełno w tych wierszach archaizmów, które mają odsyłać do jakiejś mitycznej, słowiańskiej przeszłości. Wiele w nich śladów egzaltowanej przyjaźni do Mieczysława Kotlarczyka, który jest adresatem tego cyklu. Wiele trudnych nawet do nazwania młodzieńczych tęsknot. A jednak, kiedy te wiersze wśród rozmaitych "sobotkowych ogni", "piastowskich gontyn" i "białości Słowianek" zmierzają do konkluzji, ich ton staje się czysty, a język bezpośredni:

I sam podnoszę oczy. Melodię chwytam sercem

O wyzwolenia Chryste! Duchowi wznoście twierdze!

Mniej więcej w tym samym okresie, na wiosnę 1939 roku pisze poemat "Biesiada" (Poezja), swoje poetyckie credo:

Wierzę w Wolność i Miłość. Gruntują się na nich

rozmach czasów i dzieło, zbawienie i Chrystus -

i z nich poczęte ludzkich nie znajduje granic,

lecz w tęczę się zamienia, w promienną wieczystość.

Poeta swoją miłość kieruje ku poezji. Wzdychając do niej wspomina jednak także młodzieńczą sympatię, utożsamia je niemal:

I tako jakom się niegdyś w młodzieńczej

i jasnowłosej dziewie miłował - Słowiance

w zorze wchodząc poezji - i warkoczem wieńczył

w rąbki, jak świętych dziewic - pachnące różańce.

W "Biesiadzie", jak i w sonetach pełno tej słowiańszczyzny. Bardziej niż wspomnienie jasnego warkocza jest to wynik studiów wspólnych korzeni języków ludów słowiańskich. Fascynuje go idea ich duchowej jedności. Czyta paryskie wykłady Mickiewicza, wiersz Słowackiego o słowiańskim papieżu.

Często się wokół słyszy o słowiańszczyźnie. Mówią o niej nacjonaliści z Młodzieży Wszechpolskiej. Marzą o "słowiańskim imperium", które zorganizuje Polska. Na razie szukają wrogów. Znajdują ich w żydowskich studentach, sprawnych konkurentach do wolnych zawodów i stanowisk urzędniczych. Nacjonaliści z kręgów studenckich wysuwają postulat, aby na Uniwersytecie Jagiellońskim wprowadzić dla Żydów "numerus nullus" (całkowite wykluczenie). Koło Polonistów, do którego należy Karol Wojtyła, podejmuje uchwałę przeciwko takiej dyskryminacji. Przy braku zakazów prawnych niektórzy posuwają się do przemocy fizycznej, nawet wobec dziewcząt. Lolek bardzo często odprowadza po wykładach koleżankę Żydówkę, która boi się wracać sama. Jego stosunek do wszechpolaków jest jednoznacznie negatywny.

Wydaje się wręcz uodporniony na tak rozpowszechnionego w Polsce owych lat bakcyla antysemityzmu. Zna oczywiście bardzo popularne wówczas strofy, jakie o Żydach napisał ceniony przezeń - Lolek grał w jego "Judaszu z Kariothu" jeszcze w Wadowicach - Karol Hubert Rostworowski w innej sztuce pt. "Antychryst":

Bo nie ugody,

gdzie w jednym kraju żyją dwa żywe narody.

Pragnień nie odejmiesz, ziemi im nie dodasz -

Jeden musi ustąpić! - gość albo gospodarz!

Ale i w "Antychryście" te słowa wypowiedziane są do Żyda - polskiego patrioty, doktora Grynszpana. W Wadowicach Wojtyłowie mieszkali w domu należącym do Chaima Bałamutha. Nigdy jednak Karol starszy nie uczył syna, że kamienicznik jest w ich kraju gościem, który musi ustąpić im - prawowitym gospodarzom. Natomiast księża z wadowickiej fary nieraz mówili, że każda nienawiść jest grzechem. Zwłaszcza rasowa, ale także religijna. Kościół krakowski, jak cały Kościół powszechny tamtych czasów, nie wyrzeka się oczywiście myśli o nawracaniu Żydów na prawdziwą wiarę. Atmosfera w archidiecezji różni się jednak zasadniczo od prądów nurtujących w innych stronach Polski - w byłym zaborze rosyjskim czy Wielkopolsce. Przede wszystkim dzięki postaci Adama kardynała Sapiehy. Książę, potomek jednego z najświetniejszych rodów, podziela częstą wśród polskiej arystokracji postawę tolerancji, a nawet pewnej sympatii wobec innej starej rasy. Zdarzają się w tej warstwie małżeństwa z pięknymi i bogatymi Żydówkami, ochrzczonymi rzecz jasna. Jedną z nich była pani Janina Kostanecka, córka wielkiego magnata kolejowego i finansisty Jana Bogumiła Blocha, działającego głównie w Rosji. Jako żona wybitnego profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego była prawą ręką arcybiskupa metropolity w dziełach charytatywnych. Ginie w roku 1939 wraz synem w katastrofie samolotowej, o której słyszał zapewne także student Wojtyła, bo była wydarzeniem dosyć głośnym

Naturalny, pozbawiony uprzedzeń stosunek do Żydów zawdzięcza jeszcze czasom szkolnym, przyjaźniom z Jurkiem Klugerem i innymi. Poźniej jednak - w wadowickim kręgu Kotlarczyka czy wśród początkujących w Krakowie poetów i aktorów - nie ma osób pochodzenia semickiego. Młody Wojtyła obraca się raczej w środowisku katolickim, chociaż dalekim od nacjonalizmu.

Najbliższa jest mu wtedy rodzina Kydryńskich, którą poznaje dzięki przyjaźni z podzielającym jego pisarskie i teatralne zainteresowania Juliuszem, znanym później tłumaczem i publicystą. Bywa też często, na zasadzie prawie familijnej w willi Pod Lipkami w dzielnicy Salwator. Podobno spędził w niej noc książę Józef Poniatowski, zmierzający ku swojemu tragicznemu przeznaczeniu w bitwie pod Lipskiem. Gospodarze, państwo Irena i Leon Szkoccy prowadzą dom otwarty, gdzie gromadzi się artystycznie uzdolniona młodzież, zaprzyjaźniona z ich córkami Zofią i Heleną.

Willa Pod Lipkami mogłaby służyć za scenerię narodowego dramatu, choćby "Warszawianki". W ogrodzie leży głaz, na którym wyryto romantyczny wiersz pióra Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej, której mąż przyjaźnił się z księciem Józefem. Wielka lipa szumi za oknem, kiedy starsza córka państwa Szkockich - Zofia zasiada do fortepianu. Recytuje się wiersze, rozmawia o wielkich przedstawicielach trzech pokoleń romantyków: o Słowackim, o Norwidzie, o Wyspiańskim. (...) 1 września 1939 roku ten świat legnie w gruzach. Katastrofa zmieni także całkowicie życie Karola Wojtyły. Nie będzie - jak marzył - poetą opisującym narodowy dramat. Stanie się jego postacią - być może najważniejszą.

Fragmenty książki "Świat Karola Wojtyły" przygotowywanej dla wydawnictwa Świat Książki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji