Artykuły

List w butelce, czyli relacja z teatralnego roku 2010

Bydgoszcz z Teatrem Polskim, Wrocław z teatrami Polskim i Współczesnym, Wałbrzych z Teatrem Dramatycznym - tam w powszechnej opinii bywać warto, bo dzieje się najwięcej. Reżyserują Brzyk, Wysocka, Garbaczewski, Wodziński, Rychcik, Szczawińska, Korczakowska - nowa fala artystów mających deptać po piętach tuzom - pisze Jacek Wakar w Przekroju.

Najpierw był styczeń jak styczeń, trzymał sakramencki mróz, ale teatrów zamykać nie trzeba było, zatem dawały premiery. Nic szczególnie godnego odnotowania. Aż do pamiętnej soboty 13 lutego, kiedy to teatr przestał być jedynie teatrem. Zauważyły go niemal wszystkie media, tabloidów nie wyłączając.

Szedłem przez skuty lodem Wrocław do jakiegoś baru, aby pokrzepić się po kolejnym obejrzanym przedstawieniu. SMS: "Skandal na premierze Lupy, Szczepkowska pokazała..." - donosiła znajoma pasjonatka. W barze koledzy z branży już wiedzą. Podczas premiery długo oczekiwanego spektaklu "Persona. Ciało Simone" Joanna Szczepkowska wykonała nieoczekiwany dla inscenizatora happening, wypinając w kierunku niego i widowni cztery litery.

Gest aktorki podzielił nie tylko teatralną Polskę. Jedni zżymali się na rozwalającą przedstawienie manifestację, inni stanęli po stronie buntowniczki, dowodząc, że pierwszy raz ktoś odważył się na protest przeciw nieograniczonej władzy reżysera (nawet Krystiana Lupy) w teatrze i zabrał głos w imieniu nie zawsze akceptujących jego metody aktorów. Medialna dyskusja szybko zeszła jednak do poziomu wymiany ciosów między stronnikami aktorki i reżysera.

Od "Tramwaju" do "Końca"

Dla obserwatorów wszystko skończyło się w punkcie wyjścia. Co innego z bohaterką skandalu, której udało się przekonać środowisko, że będzie jego najbardziej wiarygodną reprezentantką. Na zjeździe ZASP Szczepkowska wystartowała w wyborach na prezesa i bez problemów je wygrała. Kadencja trwa niespełna rok, więc na oceny za wcześnie. Należy jednak odnotować rok 2010 jako czas powrotu Joanny Szczepkowskiej, choć na scenie wiodło jej się różnie. Najpierw przygotowała poronioną inscenizację "Pana Tadeusza" w warszawskiej Syrenie (główny żart - inwokacja po czesku i japońsku), potem wspaniale zagrała Arkadinę w "Mewie" Agnieszki Glińskiej w Narodowym. To świetne przedstawienie przyniosło zresztą wiele aktorskich satysfakcji (Dominika Kluźniak jako Zarieczna, Paweł Wawrzecki jako Dorn).

A co z Lupą? Simone Weil gra teraz Maja Ostaszewska, ale awantura nie była zapewne bez wpływu na to, że "Persona" planowana jako tryptyk skurczyła się do dyptyku. Spektaklu o Gurdżijewie nie będzie, artysta zajęty jest już innymi projektami. Po "Ciele Simone" przygotował w Madrycie zaskakująco tradycyjną, chwilami wręcz deklamacyjną "Końcówkę" Becketta (w półtora miesiąca - a więc to jednak możliwe!), "Przekrojowi" zdradził, że myśli o powrocie do "Miasta snu" Kubina, tym razem w koprodukcji krakowskiego Starego Teatru z TR Warszawa. Brzmi elektryzująco. To nas czeka. A już za nami pokaz zarejestrowanego na taśmie "Wymazywania" Lupy w TVP Kultura, które dobitnie przypomniało, jaki teatr wychodził kiedyś spod ręki mistrza. Niby rzecz znana, a jednak wydarzenie.

A co z Krzysztofem Warlikowskim?

W lutym pielgrzymki krytyków obrały kurs na Paryż, gdzie pokazywał "Tramwaj" według Williamsa z samą Isabelle Huppert w roli głównej. Pojechali, zobaczyli i zmarszczyli czoła. Spektakl bowiem był kompromisem artystycznym, Warlikowski ukrył się za aktorską ekspresją gwiazdy. O kompromisie nie mogło być już mowy w przypadku "Końca". Trwający cztery i pół godziny maraton był zaproszeniem do niespokojnego snu reżysera, który zamiast wykonywać efektowne gesty, w skupieniu przygląda się temu, co nieuchronne. Znakiem Warlikowskiego stała się ściskająca za gardło melancholia.

Pochwala różnorodności

Melancholią w stanie najczystszym, złamanym melodramatem do wyższej potęgi okazał się też przygotowany w Teatrze Narodowym "Taniec Delhi" Iwana Wyrypajewa. Siedem przedziwnych jednoaktówek przetłumaczonych przez Karolinę Gruszkę (grającą też główne role) złączył on w jeden seans, który stanowi dowód, że w przeżartym skalą jeden do jednego teatrze nie ma nic bardziej odświeżającego niż opowiadanie o uczuciach. W tonie, jakiego dotąd nie znaliśmy.

Michał Zadara pracował w Wiedniu, Grzegorz Jarzyna z sukcesem wystawił "Fedrę" w Amsterdamie, Jan Klata sztukę Ravenhilla w Bonn. Klata nie zwalnia zresztą tempa. W czerwcu w Starym Teatrze w Krakowie przypomniał "Wesele hrabiego Orgaza" Jaworskiego, próbując w formule swego teatru zmieścić pytania o kryzys wiary i ideologii. Z kolei przygotowany we wrocławskim Polskim "Kazimierz i Karolina" von Horvatha ambicję satyry na współczesną Polskę epoki wojny o krzyż przekuł w atrakcyjny, ale pusty teledysk.

Kontrowersje budził też zrealizowany w bydgoskim Teatrze Polskim "Babel" [na zdjęciu] Mai Kleczewskiej według Jelinek, spektakl ekstremalny, w którym głos mają tylko umarli, a Chrystus pojawia się jako zbrukana gwiazda popkultury. Kleczewska rozsadza ramy naszych przyzwyczajeń, nie osuwając się w eksces. Dla niżej podpisanego rzecz wybitna.

Bydgoszcz z Teatrem Polskim, Wrocław z teatrami Polskim i Współczesnym (zwróćcie uwagę na świetne "Białe małżeństwo" Różewicza w inscenizacji Krystyny Meissner), Wałbrzych z Teatrem Dramatycznym - tam w powszechnej opinii bywać warto, bo dzieje się najwięcej. Reżyserują Brzyk, Wysocka, Garbaczewski, Wodziński, Rychcik, Szczawińska, Korczakowska - nowa fala artystów mających deptać po piętach tuzom. O ich prace można się spierać, trudno jednak zaprzeczyć, że podnoszą temperaturę teatralnego życia. Podobnie jak najgłośniejszy duet ostatnich tygodni, czyli Monika Strzępka i Paweł Demirski, koszący wszystkie nagrody przy aprobacie jednych obserwatorów i zgrzytaniu zębów innych.

Na drugim biegunie mamy mocny Teatr Narodowy, obejmującego nareszcie dyrekcję Teatru Polskiego w Warszawie Andrzeja Seweryna, Tadeusza Słobodzianka, który nagrodzoną Nike i zrealizowaną przez Ondreja Spisaka "Naszą klasą" swego autorstwa ma szansę przywrócić normalności warszawski Teatr Na Woli. Mamy ogromny sukces "Les Miserables" w Teatrze Roma i musical po polsku, czyli "Lalkę" Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Muzycznym w Gdyni, osobny, niepodążający za modami teatr Piotra Cieplaka, wciąż przekłuwającego groteską polskie upiory Mikołaja Grabowskiego, Jacka Orłowskiego, który dał Bronisławowi Wrocławskiemu wielką rolę Iwana lljicza w łódzkim Jaraczu, niepokorną Agatę Dudę-Gracz.

Krystyna Meissner powtarza, że siłą polskiego teatru jest różnorodność. Obyśmy, na dobre odchodząc od zadekretowanych ideologii, próbowali jej we wszystkich smakach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji