Artykuły

Wierny rzetelności

- Dziś, bez ostrych norm i zasad, zawód aktora staje się coraz bardziej towarzyski - mówi ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

Wybitny aktor, reżyser, pedagog. Kontynuator rodzinnych tradycji artystycznych: siostrzeniec Jana i Jerzego Kreczmarów, brat cioteczny Adama Kreczmara. Premierą "Zapasiewicz gra Becketta" w warszawskim Teatrze Powszechnym obchodził niedawno siedemdziesięciolecie urodzin i półwiecze pracy artystycznej. Przy tej okazji przypomniał list Zbigniewa Herberta skierowany do młodzieży aktorskiej, z istotną myślą: "I nie bądźcie, na litość boską, nowocześni. Bądźcie rzetelni". Temu przesłaniu Zapasiewicz jest zawsze wierny.

Zgodzi się pan z sugestią, że jest pan głównie aktorem telewizyjnym?

Zbigniew Zapasiewicz: Absolutnie nie.

Jednak pana role filmowe mieszczą się na siedmiu stronach, teatralne na 16, a telewizyjne na 22. Dlaczego?

- Kryteria liczbowe nie odzwierciedlają istoty rzeczy. Role teatralne wymagają o wiele głębszego przygotowania, bo w telewizyjnym studiu - nawet dawniej, kiedy przedstawienia Teatru TV robiło się solidniej - nigdy nie starczało czasu na dogłębne próby i drążenie postaci. Buduje się je z gotowych środków, kiedyś wypróbowanych na scenie. Stwarzanie postaci od nowa jest możliwe jedynie podczas wielu prób w teatrze, co wymaga czasu. To nic, że statystycznie ról teatralnych wypadło mniej, skoro każda pozwoliła mi nabyć doświadczeń, bez których nikt nie zaprosiłby mnie przed kamerę. Częste granie w telewizji grozi jednak rozmienianiem się na drobne. Na scenie nie może być pobieżności. Kiedy wchodzę przez drzwi, to mam ten fakt zanalizować. Po co wchodzę? Kogo widzę? Czy jestem zaskoczony tym, co znajduję? W telewizji wchodzi się, i tyle... Moi analizujący sytuację uczniowie spotykają się dziś na castingach z uwagami: "Nie umiesz, kurna, wejść przez drzwi? Wchodź!".

Telewizja wznawia czasem filmy z lat Peerelu z pana udziałem w rolach komunistów. Czy i dziś przyjmowałby chętnie podobne propozycje?

- Dlaczego nie... Pod warunkiem że opowiadana historia byłaby uczciwa. Jeśli ktoś uważa, że np. po "Matce Królów" Zaorskiego wyznaję poglądy granego przeze mnie komunisty, to ma amatorskie podejście do sztuki. Gdyby tak było, nikt w "Otellu" nie zagrałby Jagona, bo niedobry. Nic nie zwalnia aktora od pokazania złożoności charakteru granej postaci; nawet złoczyńcy czy zwyrodnialca. Dlatego nie rozumiem postawy JohnaWayne'a, który w westernach nigdy nie grał czarnych charakterów, by nie popsuć swojego image'u. Aktor jest od tego, żeby ukazywać różnorodność ludzkich postaw. Kieruję się zresztą starą ZASP-owską zasadą, która zakłada, że aktor roli nie odmawia. W teatrze przyjmuję propozycje dyrekcji. Przy tych z zewnątrz zastanawiam się, czy osoba reżysera i scenariusz nie budzą wątpliwości. Charakter postaci mnie nie interesuje. Mogę zagrać Hitlera, jeśli dzieło nie jest jego apoteozą. Nie przyjąłbym natomiast roli Korczaka w potępiającym go, antysemickim filmie.

Czy reżyserowanie daje panu większą swobodę artystycznej wypowiedzi niż granie?

- Zwierzam się niekiedy ze sceny na własny rachunek, gdyż coraz częściej czuję - może niesłusznie - że wiem więcej od reżysera. Bywa, iż nie możemy się porozumieć, kiedy wymaga ode mnie rzeczy, z którymi się nie zgadzam. Reżyserią warto się zajmować, gdy ma się grupę oddanych ludzi. Z niektórych rzeczy bywam wtedy zadowolony. W Teatrze TV nie muszę się wstydzić "Lalka" i "Historii zakulisowych". Na scenie - "Adwokata i róży" Szaniawskiego we Współczesnym. Trudniej mi się reżyseruje w teatrze, bo nie zadowalam się półśrodkami. Nie mam jednak ambicji, by moja reżyseria na nowo zinterpretowała dzieło i pokazała jego głęboko skryte wartości. Nie mierzę tak wysoko.

Na ile doświadczenie aktorskie bywa pomocne przy reżyserowaniu kolegów z garderoby?

- Wbrew pozorom praca z nimi jest trudniejsza. Człowiek jest skrępowany powiązaniami, przyjaźniami, nie może pewnych rzeczy ostrzej nazwać. Zdarzały mi się niefortunne spotkania artystyczne z kolegami na tyle dojrzałymi, że nie wypadało mi ich pouczać, iż opacznie rozumieją moje intencje.

Dzieli pan pracę twórczą z pedagogiczną. Jaki kształt teatru ma pan do zaproponowania?

- To najtrudniejsza sprawa. Pedagogika teatralna to dziś nierozeznany teren. Nie wiadomo, jak postępować z młodymi ludźmi, gdyż rynek wymaga od nich czegoś zupełnie innego, niż im wpajamy. W czasach moich studiów trzeba było opanować rzemiosło. Jedni aktorzy szli potem do Axera, inni do Grotowskiego, ale zasób technicznych wiadomości, które musieli sobie przyswoić, był niezmienny. Bez względu na to, co i gdzie się grało. Żeby oddychać tak, jak Ryszard Cieślak w Teatrze Laboratorium, trzeba było mieć sprawdzalne rzemieślnicze umiejętności. Dziś, bez równie ostrych norm i zasad, zawód aktora staje się coraz bardziej towarzyski.

Zdarzało się panu dokonywać wyborów, które dziś pan uważa za niesłuszne?

- Naturalnie, miałem szalone porażki. I Bogu dzięki! Bo to nieprawda, że żywot artysty jest pasmem samych sukcesów. Aktor jest jednym z elementów w machinie teatralnej. Wydaje nam się niekiedy, że przyzwoicie robimy, co do nas należy. Potem okazuje się, że w całości coś zgrzyta. Jest wiele usprawiedliwień, gdy się coś nie uda, często jednak zwyczajnie się myliłem lub nie udźwignąłem roli. Wspaniały pedagog prof. Marian Wyrzykowski powtarzał: "Jeśli ciocia ci powie, że w którymś miejscu za głośno mówisz, to nie sądź, że ona się nie zna, lecz zastanów się nad jej słowami". W pierwszym odruchu mogę się nie zgadzać z czyjąś oceną. Potem przychodzi refleksja, że jednak coś zwróciło uwagę mówiącego; może tylko nieprecyzyjnie przekazał mi swoje spostrzeżenia. Bywają porażki, które jednak podobają się publiczności, dlatego oceny własnych błędów trzeba zawsze dokonać samemu. Porażka to plama na sumieniu, że nie umiałem zrobić wszystkiego, co założyłem. Moje "Historie zakulisowe" w Teatrze Powszechnym część recenzentów uznała za klapę, a część nie. Oceny są więc względne.

Utarło się stwierdzenie, że pan to pewniak od docentów...

- O, Boże!

... Nie każdy jednak wie, że ma pan za sobą doświadczenia sportowe. Jak one pomagają w aktorstwie?

- Jako młody człowiek w gimnazjum zdobyłem szkolne wicemistrzostwo Warszawy w pływaniu stylem grzbietowym i tyle tych sukcesów. Grywałem też w tenisa. Sport może być przydatny, choć znam osoby, które w szkole nie dawały sobie rady z szermierką czy tańcem, a fantastycznie ruszają się na scenie. Może to banał, ale nie ma umiejętności, która okazałaby się aktorowi niepotrzebna. W Teatrze Współczesnym grałem Stomila w "Tangu". Kiedyś tak rzuciłem kapeluszem, że zawisł na gwoździu. Reżyserował Maciej Englert, któremu to się spodobało, jednak podobna sztuczka już mi się później nigdy nie udała. Przypomniałem sobie Wyrzykowskiego, który uczył nas, jak spędzać wolne chwile: "Trzy metry od siebie postaw wieszak, weź kapelusz i próbuj nim tak rzucać, żeby zawisł. Pewnie ci się to kiedyś przyda". Zainspirowało mnie to do napisania felietonu "Kapelusz Wyrzykowskiego". Na stypendium w Anglii rozmawiałem z moim cicerone z ramienia British Council, aktorem. Żalił się, że stracił rolę w filmie, kiedy wyszło na jaw, że nie umie pływać motylkiem.

Pan umie?

- Motylkiem, niestety, nie. Pływam dobrze na grzbiecie i kraulem.

Twórczy aktor umacnia widza w przekonaniu, że zagra wszystko. Mimo to przyznam się, że zaskoczył mnie pan w partiach śpiewanych w telewizyjnej "Damie od Maxima"...

- Jak trzeba, to śpiewam. W "Baalu" nawet sprośnie. W gimnazjum uczyłem się gry na fortepianie i byłem w chórze, dzięki czemu umiem czytać nuty. Pomaga mi to wydobywać z siebie dźwięki na potrzeby roli, choć np. muzyka Stanisława Radwana do przedstawienia "Na czworakach" u Jerzego Jarockiego wcale nie była łatwa.

Zdradzi pan swoje plany reżyserskie?

- Myślę o "Czekając na Godota" Becketta dla Teatru TV, choć dyrektor Paweł Konic jeszcze o tym nie wie. Z akcją umieszczoną w murach poniemieckiego teatru w Gliwicach. Dwaj starzy aktorzy, Estragon i Vladimir, czekają w wypalonych murach na to, czego już dawno nie ma. Na odrodzenie ich teatru. Obaj są już poza nim. Zobaczą zapowiedź nowych form w postaci dziwacznie uteatralizowanych ludzi - Pozza i Luckiego. Był ten teatr czy go nie było? - zaczną się zastanawiać. Chciałbym też wystawić "Hamleta", ale bez tej romantycznej tradycji traktowania go jak herosa. U mnie byłby to grubasek w okularach. Pierwszy uczeń, inteligencik. Spocony onanista. Nabity odrodzeniowymi myślami, przyjechał z Wirtembergii, z zupełnie innej kultury, do dzikiego, pierwotnego kraju, rządzącego się bez dekalogu. Jedynym mądrym człowiekiem na dworze jest Poloniusz, wydany na ciosy Hamleta. Szekspira nie da się dziś opowiadać bez interpretacji, jeśli nie chce się zrobić krwawej opery o zabijaniu. Wciąż fascynuje mnie Czechow, ale nie wystawię go bez pasji aktorów, którzy chcieliby się w nim "grzebać". Pośpiech dnia dzisiejszego nie sprzyja, niestety, wielomiesięcznym próbom. "Trzy siostry" z Axerem robiliśmy pół roku. Notabene Czechow nie interesował Erwina. Kiedy władze nakazały mu wystawić coś radzieckiego lub rosyjskiego, zaproponował, jak nam powiedział, łatwy, dialogowy utwór, by go szybko zrobić i zająć się czymś "poważniejszym". Po kilku próbach spostrzegł, że to nie takie proste. Halina Mikołajska jako Olga mówi: "Ojciec umarł przed rokiem". "Stop! Po co ona to mówi, skoro wszystkie to wiedzą?". To pytanie przeszło do legendy. A rezultat - do historii.

Na zdjęciu: Zbigniew Zapasiewicz

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji