Artykuły

Malina Prześluga: Barbie wymięka

Chciałabym kiedyś zobaczyć dorosłych, którzy podskakują z radości, strzelają z palcowych pistoletów do postaci negatywnej i gramolą się na scenę, żeby czegoś dotknąć - pisze w felietonie specjalnie dla e-teatru Malina Prześluga.

Jem obiad ze znajomą krytyczką teatralną. - Co pani sądzi o spektaklu, który przed chwilą widziałyśmy? - pytam. Krytyczka wcina rosół i zapamiętale notuje coś na serwetkach. - Fajny był. Mi się podobał nawet. Fajnie, jak ta dziewczynka mówiła, że wszystko śmierdzi. Tylko ten komar to było kłamstwo, bo miał dwie nogi, a komary mają piętnaście. A ja wczoraj znalazłam na podwórku konia z Zosią i mu zaplątałyśmy nogi, ale on biegał, bo mu zaplątałyśmy tylko dwie. Tylko że potem już musiałam iść do domu.

- I co zrobiłyście z koniem?

- Zjadłyśmy go.

Krytyczka nachyla się nad notatkami. Pytam ją, co tam ma.

- Co tam pani ma?

- Narysowałam rodzinę. To jest Mama Śmierdziocha, Tata Śmierdzioch i ich Córeczka Śmierdzieczka.

- A o czym chciałaby pani zobaczyć inne przedstawienie dla dzieci?

- O koniu, który płacze, bo puszcza bąki. Ale jest dobry, tylko że nikt go nie kocha i jak płacze, to zalewa cały świat, a potem go ratuje strzelając tymi bąkami. Napiszesz mi?

Ida nie umie pisać ani czytać, ma pięć lat i jest jedną z najlepszych krytyczek teatralnych, z jakimi jadłam obiad. Nie bawi się w metafory, nie porównuje do Czechowa, do Czechów, do Częstowewspółczesnejdramaturgii, nie parafrazuje, nie owija w bawełnę. Się podoba - chichranie. Się nie podoba - foch. Proste.

Jezu, jakie trudne.

Pisanie dla dzieci jest jak pisanie dla ufoludków, z tą różnicą, że dzieckiem dawno temu zdarzyło się być i do teatru z mamą chodzić. Mam nawet trochę traumatycznych wspomnień. Po pierwsze "Guliwer". Nie pamiętam jaki teatr, nie pamiętam jaki reżyser, pamiętam wyłącznie kilkugodzinną histerię, która zaczęła się, gdy potworny, gąbczasty Guliwer żegnał Liliputy, a one tak parszywie płakały, a skończyła się lizakiem. Po drugie "Złodzieje Czasu". Tu pamiętam głównie zaduch emdekowskiej sali, dziurę w krześle i zgniłozielony parawanik. I czarownicę ze szmat, która śni mi się do dziś. Przez kilka takich numerów made by lata osiemdziesiąte, bałam się teatru jak dentysty. Dzisiejsze ufoludki nie mają się już czego bać. Z kilku powodów. Przede wszystkim teatry dla dzieci nie straszą wymuszonym przez czasy podejściem "nie musi być ładne, ważne, że się nie rozleci" i komunistycznym designem. Ot, taki Baj Pomorski w Toruniu - zamiast budynku w środku miasta stoi gigantyczna szafa - aż chce się pomieszkać w szufladzie. Scenografia też zwykle przechodzi samą siebie (i moją paromiesięczną pensję), zachwyca, a jak nie zachwyca, to nie obrzydza. Ważniejsze jednak, że dzisiejsze ufoludki niczego się nie boją, bo gdy tylko osiągają metr wysokości, w zwartych szeregach podejmują walkę z potworami. Potwory są różowe, czarne, w kropki, latają, strzelają, albo trzeba do nich strzelać, bekają, komentując to: "z dwojga złego lepsze tą stroną", wymiotują zielonkawym strumieniem, bijąc rekord rzygu w dal, niektórym wybucha głowa, inne mają kilkanaście żyć, a jeszcze inne błyszczący, czerwony tyłek. Gdy dzisiejsze ufoludki przychodzą do teatru, są nierzadko uzbrojone po zęby i odporne na wiele traum, przygód, a często także na magię. Dlatego czary, jakie ma im dać teatr, muszą pochodzić ze skrajnie innej beczki.

A ja, i wielu mi podobnych, podejmuję się ryzykownego bycia czarownicą od tych innych czarów, które, mimo braku efektów specjalnych, mają czarować skutecznie.

Trudno jest lawirować między współczesną dziecięcą poetyką Włatców Móch i Cartoon Network (brrr!), a tym, co uniwersalne i wciąż potrzebne. Pisać o prawdzie, dobru i złu, o miłości, czy śmierci, nie nudząc przy tym, albo, co gorsza, nie podszywając się pod współczesnych dziecięcych idoli. W moim dzieciństwie dużo łatwiej było mieć frajdę, bawiąc się koszyczkami do szklanek (ufo), ubijaczką do białka (cesarz) i marchewką (zielonowłosa cesarzowa). Do dziś, kupując marchew, oceniam ją po włosach i wyrazie twarzy. Plastikowe GI Joe, Barbie (och, Barbie, jak ja ciebie pragnęłam...) czy inne cuda ze Smyka mają jeden wyraz twarzy i ni cholery nie da się go przełożyć na inny, gdzieś indziej, kiedy indziej, za parę lat. Wieczorynka już nie jest świętem ulicy, gdy pustoszeją podwórka, nakręcana żabka do kąpieli nie przyprawia o dreszcze, że pływa. Teatr dla dzieci musi się przebić przez 3D, HD i HTTP.

Mówi się trudno. Pisze się trudno! Fajnie, że się trudno pisze. Że można zrobić tak, że 3D się chowa, bo teatr ma 5D i to bez plastikowych okularów. Że można zrobić tak, że Mucha kocha Konia i to jest romantyczne (Marta Guśniowska - Baśń o grającym imbryku). Że nagi, zawstydzony cukierek tęskni do papierka (Aneta Wróbel-Wojtyszko i Adam Wojtyszko - Historia pewnego przedmiotu). Że czasem nawet twardocyca Barbie wymięka.

Każdy nowy tekst jest wyzwaniem - czy dzieci polubią taką moją ubijaczkę, taką marchewkę czy mola z szafy, co mu kulki na mole załatwiły rodzinę. Czy przyjrzą się tym zwyczajnościom tak, jak przyglądają się trójwymiarowym pościgom i elektronicznym zabawkom. Czy kupią teatr, zabiorą go do domu i będą się nim bawić.

Czasem się udaje, czasem kupują, krzyczą na całą salę przysłowiowe: "Uważaj, Kapturku, wilk!" i rysują na serwetkach ciągi dalsze, choćby śmierdzące. I to jest dopiero międzyplanetarny, teatralny sukces. I o to też trzeba dbać, panowie od cięć w budżecie Warszawskich Spotkań Teatralnych, żeby Małe było i żeby było piękne!

Ps. A tak swoją drogą, chciałabym kiedyś zobaczyć dorosłych, którzy podskakują z radości, strzelają z palcowych pistoletów do postaci negatywnej i gramolą się na scenę, żeby czegoś dotknąć. Sama to się trochę wstydzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji