Artykuły

Dom gry

"...Naród, który teatru swego nie wspomaga jest jeśli nie umarły, to śmiertelnie chory. Tak też i teatr, który nie wyczuwa społecznego pulsu, pulsu historii, dramatu jej ludzi, taki teatr nie ma prawa nazywać się teatrem, ale winien zwać się domem gry". (Federico Garda Lorca)

Wnętrze mieszkalne, pełne kwiatów, ludowych mebelków, z warsztatem szewskim na poczesnym miejscu. Okno szeroko otwarte na placyk miasteczka a w nim, raz po raz, sąsiedzi: kwaśne, choć rozświergotane senhoritas i wystrojeni kawalerowie.

Ona, czarująca szewcowa, nie zanadto już młodego szewca miejscowego połowica młodociana, powinna w tej oprawie błyszczeć jak żywe srebro: ruchliwa, pomysłowa, dziecinna, harda i pyskata. No i śliczna, pociągająca jak poranek.

Lorca miał 32 lata kiedy napisał swoją "Czarującą szewcową" i były to jego lata najlepsze: posmakował (po wierszach) pisania dla teatru, zachwycił się własną zabawą przy tej robocie, zresztą - bawił się w teatr na całego. Był w końcu po ogłoszeniu w Hiszpanii II Republiki kierownikiem teatru objazdowego "La Barraca". Od debiutu teatralnego (El maleficio de la mariposa - Czary motyla) minęło lat dziewięć - "Czarująca szewcowa", utwór numer dwa przeznaczony na scenę wyrażała całą radość poety z tworzenia "szkoły płaczu i śmiechu, jak też wolnej trybuny, na której ludzie mogą stare lub błędne nauki moralne wyraźnie ukazywać i na żywych przykładach objaśniać wieczne prawa ludzkiego serca i uczucia".

Na razie bardziej się bawił, bardziej chciał się śmiać niż ostrzegać przed złem. Morał - tak, ale z wdziękiem, leciutki, całość wystylizowana na ludowy moralitet, zapatrzona w plebejskie wzory.

Czarująca młódka nie rozumie starszawego szewca, flirtuje chętnie z kawalerami, kłóci się z mężem, ale gdy ten doprowadzony do ostateczności opuści żonę, będzie tęskniła, i godnie strzegła honoru mężatki. Aż do szczęśliwego zakończenia, które nastąpi ku ogólnemu zadowoleniu.

Fabułeczka błaha, ale komedia perełka, prawdziwe cacko. Jeżeli - rzecz naturalna - teatr potrafi i zechce oddać cały wdzięk, tej krotochwili dydaktycznej, całą jej lekkość, dowcip, styl. Tu nie można niczego przerysować, tutaj trzeba muśnięć, subtelności, niuansów. Niby ludowa farsa, a jakże - ale koronkowa, kunsztowna. Zepsuć ją łatwo, zagrana z temperamentem i kulturą może dać prawdziwą przyjemność i to najcenniejsze dziś: wytchnienie.

Żart, ironię, głębsze znaczenie - wszystko tu można znaleźć, byle potrafić poszukać i potrafić to wydobyć.

Przedstawienie wystylizowane na ludowe, od którego zaczęłam ten tekst, otwiera sezon nowej dyrekcji w Teatrze Małym. Tę "Czarującą szewcową" wyreżyserował Krzysztof Orzechowski, w Warszawie "człowiek nowy".

Bawi, owszem.

Ale "szkoła płaczu i śmiechu" jak chce Lorca, to nie jest.Już raczej ów "dom gry", o którym przypomina cytat z motta.

Jest na scenie cepeliowsko (scenografia Anny Rachel), kolorowo, Hiszpanki szeleszczą spódnicami, Tadeusz Janczar daje nauczkę nieznośnej żonie cały (w drugiej części) w czarnych aksamitach, jest mała dziewuszka (świetna!) grająca Chłopczyka (nawet podpisana w programie: panna Diana Ford-Sampolska jest wreszcie komplementowana ze wszystkich stron ostatnio o Agnieszka Fatyga jako Szewcowa (na zmianę z Marzeną Trybałą), jest - jednym słowem - dużo i dobrego, ale spektakl nie może zawrócić w głowie nikomu.

Dlaczego? Ba, któż wie dokładnie, ale może także dlatego, że brak mu lekkości prawdziwej (za to pełno tropów tej "robionej", wysilonej nieco), nie dostaje poezji umowności, w której tak łatwo byłoby utopić nadmierne "prawdopodobieństwa" i rozegrać rzecz całą w aurze przypowieści dobrej na każde czasy.

Czy tak nie można grać Lorki? Można, czemu nie, grano już "Czarującą szewcową" niedawno w teatrze tv w sposób mordujący ją tępym nożem i też na pewno miał ten spektakl swoich zwolenników.

Przedstawienie w Teatrze Małym dalekie jest od porażki, skandalu i temu podobnych. Powtarzam: jest nawet ładne, gładziutkie i milutkie jak cukiereczek w opakowaniu ze sztucznych kwiatów. Całe w stylu:.. eviva Espagna, może się podobać chwilę, potem nuży.

Sąsiadka w czerwieni, Sąsiadka w fiolecie, Sąsiadka w czerni, Sąsiadka w zieleni, Sąsiadka w żółci - stadko wścibskich bab raz po raz podgląda Szewczyka, produkując z siebie liczne ochy i achy. Ileż tu okazji zmarnowanych! W przedstawieniu kolorowe babsztyle to łagodne Carmencity, jedna w jedną urodziwe i zadbane. Ich harpiowatość, żarłoczność awantury stonowano i utemperowano.

Z kolei Szewcowa - Fatyga wcale jest sobie rubaszna i motylka bynajmniej nie gra. Jej wigor jakby odrobinę zbyt wyraziście sugerowane. Śpiewa, naturalnie, pięknie, rusza się z impetem, hiszpańskie falbaniaste kiecki leżą na niej jak ulał.

Tak z grubsza, z daleka - idealna Szewcowa.

A jednak nie: zanadto eksploatuje jeden ton, skupia się na jednym tylko rysie charakteru. Czuje się w tym grę, tę na tyle niedoskonałą, że ją widać, że ujawnia swoje szwy.

Kawalerowie zalotnicy szarżują farsowo ku uciesze publiczności, Janczar ciepło balansuje pomiędzy filozofowaniem a realistyczną grą komediową, ptaszki śpiewają, Agnieszka Fatyga - Szewcowa przestawia meble na środku.

Jest miło, ale niezupełnie tak, jak mogłoby być na spotkaniu z Lorcą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji