Artykuły

Gwiazda Śmierci nad Wałbrzychem

"Gwiazda śmierci" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Jerzy Gała w poratlu ksiazeizebrak.pl.

Jeśli macie dość teatru przemądrzałych bricoleurów, konfekcjonowanych młodych-gniewnych i całej rzeszy zachowawczych wyrobników zamarłych przy taśmie wypluwającej spektakle miałkie i zbędne - powinniście zobaczyć "GWIAZDĘ ŚMIERCI"! Więcej: jeśli przestaliście wierzyć że w polskim kinie może jeszcze cokolwiek się narodzić, a przeciwnie - jesteście przekonani, że powinno ono zostać zlikwidowane -

Bo spektakl pod tym tytułem - przygotowany przez duet Krzysztofa Garbaczewskiego i Marcina Cecki - to dzieło transmedialne, a zarazem radykalne posunięcie. Inspiracją dla przedstawienia stał się filmowy cykl George'a Lucasa "Gwiezdne Wojny" (zwłaszcza części cztery-sześć). Ciężko uwierzyć, żeby ta epicka fabuła mogła zmieścić się w teatrze. Ale twórcy mało przejmują się teatrem. Spektakl grany jest w wałbrzyskim kinie Zorza: nazwa ta nieźle oddaje zarówno oldschoolowy klimat spektaklu, jak i jego astronomiczne osadzenie. Kurtyna tu nie podnosi się wcale, pozostaje ekranem, na który puszczane są projekcje z obsługiwanych przez aktorów kamer. Aktorzy nie znajdują się na scenie, ale biegają po całym kinie. Niektóre zdarzenia rozgrywają się między sceną (podestem?) kina a publicznością usadzoną w kinowych rzędach, co jest trochę niewygodne, bo aktorów nie widać w całości, a także pozbawieni zostają charakterystycznego wywyższenia, słabiej ich słychać i trochę nie wiadomo, czy traktować ich równie poważnie, jak gdyby stali na prawdziwej scenie. Podobnie z drugą sceną (podestem?), umieszczoną za plecami publiczności, gdzie znajduje się rezyduum dekoracji plus jakieś makiety i kukły, które także są filmowane i rzucone na ekran, ale jednocześnie ktoś je tam obsługuje i to bywa rozpraszające, bo nie wiadomo czy patrzeć w przód czy w tył. To jednak bardziej kwestia kosmetyki odbioru, niż spraw zasadniczych, poza tym dezorientacja jest przez autorski duet zamierzona, więc zarzut można łatwo uchylić. Należy jeszcze dodać, że kino Zorza wyposażone jest w cały system olbrzymich piwnic, które wyglądają jak lochy i także tam aktorzy biegają i kamerują się wśród dekoratywnych konstrukcji. Już sama rekonstrukcja mechaniki przedstawienia nie pozostawia wątpliwości, że mamy tu do czynienia z wydarzeniem wyjątkowym. Granica między teatrem, kinem i telewizją zostaje tu zniesiona; w efekcie powstaje wielokanałowy livestream. To zabieg tyleż ciekawy, co ryzykowny. Przyzwyczajeni, że teatr to przede wszystkim bliskość recytowanego słowa i niezapośredniczony kontakt z aktorem i całą jego mimetycznością, zastanawiamy się przez jakiś czas, czy nie jest to strzelanie sobie samobója. Ale nie jest. Powstaje tu po prostu nowe medium, które koresponduje zarówno z wymową spektaklu, jak i momentem w którym się znajdujemy. Nie da się pozbyć szumów. Reżyser - Krzysztof Garbaczewski - przyznaje także, że takie kino na żywo było jedyną szansą na robienie kina, jakimś wejściem przez lufcik w dziedzinę X muzy. Bo tu nie da się robić filmów bez "patronatu" skostniałych struktur produkcji filmowej, bez oddania swojej pomysłowości na pożarcie zacofanym, niewydolnym instytucjom. Efekt, jaki Garbaczewski osiągnął, jest nietypowy do tego stopnia, że media milczą o tym (co jednak wcale nie musi być dowodem ich złej woli, ile bardziej konfuzji wobec zjawiska niekonwencjonalnego). (Nas to nie dotyczy!)

Oryginalna jest nie tylko fizyka spektaklu, ale także interpretacja filmowej sagi, interpretacja - jak informuje już opis na stronie teatru - polemiczna. Cecko i Garbaczewski chcą odzyskać skomercjalizowane konteksty. Wykonują kawał hermeneutycznej roboty, powracając do inspiracji Lucasa (między innymi "Ukrytej fortecy" Kurosawy, filozofii taoizmu czy teorii archetypów). Są to rozpoznawalne toposy: walka sił dobra i armii zła, uniwersalność ludzkich wędrówek, losy bohaterów. Hollywoodzki oryginał (choć o stopień samodzielności Lucasa można by się spierać, czego jednak nie robi się, być może dlatego, że także historia kina pisana jest przez zwycięzców), w każdym razie "Gwiezdne Wojny", bazując na wspomnianych tekstach kultury, spłycają je i wykorzystują w sposób raczej banalny. Ciężko tu mówić o interpretacji, dialogu z tradycją, co z punktu widzenia marketingu jest zrozumiałe, bo produkt ma być przede wszystkim strawny. Strawny i spektakularny. Tę drugą funkcję spełniają zakrojone z rozmachem efekty specjalne (i trzeba przyznać, że robią to genialnie). W Wałbrzychu ich nie doświadczymy. Twórcy oficjalnie odżegnują się od Designu Star Wars. Cały blichtr amerykańskiej superprodukcji ustępuje miejsca tandecie home made'owych scenografii i prowizorce najtańszych efektów specjalnych. Falcon Hana Solo to budka bileterki, nieotynkowane piwnice zastępują ultramodernistyczne wnętrza Imperium, a antagoniści zamiast rozpętywać elektromagnetyczne masakry z pomocą laserowych pistoletów, tylko sprzeczają się, kto wystrzelił pierwszy. Ale i tak jest widowiskowo. Zbędną przesadą w tym estetycznym psuciu jest tylko plakat spektaklu, najbardziej kojarzący się niestety z kroplą moczu. Jest tak zły, że pozostaje tylko wierzyć, że to jakaś pomyłka.

Cecko i Garbaczewski bardziej niż wizualnej pobudliwości zaufali przenikliwości widza (jak zwykle pozostaje pytanie czy słusznie?). Walka dobra i zła nie jest tylko patetyczną potyczką przegiętych indywiduów, która nie wiedzieć czemu rozgrywa się w przestrzeni międzyplanetarnej. Tu wymiar tej walki zyskuje kosmiczne pogłębienie: śmierć jest korelatem i korektorem życia, jego nieodłącznym cieniem. Wojownicy ciemnej i jasnej strony mocy to tylko dopełniające się części jednego odwiecznego procesu, który toczy wszechświat. Gwiazda Śmierci - która nie jest tu stacją kosmiczną, pleromatyczną w swej obłej czerni, tylko żywą(?), centralną postacią - ucieleśnia siły negatywności, umożliwia czynność oddzielania - powiedzielibyśmy za Heglem. To wokół niej toczy się tu gra. Konfrontacja ze śmiercią to wirtualne doświadczenie samounicestwienia, które znosi przedmiotową, żywą postać własnego bytu, uwalniając energię czystego ducha, nie uzależnionego od żadnego konkretnego wcielenia - tak z kolei Agata Bielik-Robson komentuje ów heglowski temat1, a poetyka tego komentarza nieźle koresponduje tu z monologami samej Gwiazdy Śmierci. Tylko że do uwolnienia droga jeszcze długa.

(Powiedzmy to w końcu: "Gwiazda Śmierci" to tekst poetycki. Poezji tej bardzo dobrze się słucha. Cecko nie rezygnuje ze swoich neolingwistycznych przegięć, ale nie po to, by "bawić się słowem". Tu naprawdę coś ma się przegiąć. Rozhuśtana w ten sposób mowa ma wyprowadzać poza skostniałą prozę codziennych użyć, wyrzucać nas na orbitę. I często jej się to udaje.)

Wróćmy jednak do Gwiazdy, która jest kluczowa. Co jeszcze robi Gwiazda? Oczywiście gwiazdorzy, wdzięczy się, nawet tańczy! (bo i cóż mają dziś robić gwiazdy?). To w zasadzie dziwne: mimo że jest władna niszczyć galaktyki, występuje w medialnym show, zamiast gasić słońca, zaleca się do publiczności (o ile w ogóle o publiczność tu jeszcze chodzi). Imperatorka mówi o niej: -Środki stałe, które zainwestowałam w twój rozwój, powinny niedługo zacząć się zwracać. To prawda co mówią. Jesteś dziełem sztuki. Ale dzieło to pozbawione jest aury, dlatego musi się wdzięczyć, to dzieło - że pozostaniemy w słowniku Benjamina - typowe dla epoki technicznej reprodukcji, sztandarowy produkt skomercjalizowanej ikonosfery.

To gwiazda sprzedana, a wciąż sprzedajna. Sama się przyznaje, że robi temu, kto daje (a robi skutecznie). A kto daje wiadomo. Vader (tu Fader, bo twórcy nie używają imion, na które copyright trzeba by było wykupić) zamiast swej emblematycznej zbroi nosi kamizelę w niemniej emblematyczne stripes & stars. Leja, doskonale zagrana przez debiutującą Jaśminę Polak, w momencie transgresji przed lustrem opowiada o żabie (Jabbie?), której była niewolnicą. Tak podsumowuje niewolę: -musiałam nosić ten specjalny strój. Wiecie który. Ten z kiczowatymi elementami, które wypluła fabryka plastiku, w której pracują chińskie niemowlęta w imię sagi trylogii imperium korporacji dżordża. I tę szmatę, też musiałam nosić, tę co zwisa tak tu, o tu, żeby bardziej pokazać to tam, o tamto... wiecie co, no i brzuch, oczywiście ramiona, o północnych rejonach cycków nie zapominając. Walka Luka i Leji toczy się o wolność, wykontekstualizowanie się z tej dawno (ale i drogo) sprzedanej bajeczki. Żeby to zrobić, muszą odzyskać suwerenność pragnienia, wydrzeć je z opresji wtłaczanej im projekcji. To o wolności, a nie abstrakcyjnej mocy mówi Lukowi Joda. I rzeczywiście w jednej z ostatnich scen widzimy, jak kamera śledzi go opuszczającego kino Zorza, ginącego w dali wałbrzyskiej ulicy. Aby stać się wolny, musi rozbić ramy spektaklu (tutaj także w debordowskim sensie). (To przy tym moment prawdziwie poruszający. Nie tylko dzięki młodziutkiemu Michałowi Wanio, który z teatrem nie miał dotąd nic wspólnego, a gra wyśmienicie, wyśmienicie, wyśmienicie. Tutaj coś kulminuje: Luk oddala się w świetle latarni, widać wałbrzyszan czekających na autobus, spacerujących, gapiących się. -jestem obcy, jestem pasażerem - słychać bohatera z offu. Wyjście nie jest bowiem skokiem w jakąś rwącą rzekę życia, które czeka na zewnątrz. Luk uświadamia sobie swoją alienację, ale na jej pokonanie nie widać tu szansy.)

Cytowany fragment monologu Leji chyba najbardziej explicite uderza w rzecz. Na ogół Cecko jest raczej subtelny. Bardziej dzięki metaforom, aluzjom, pozornym przejęzyczeniom naprowadza nas na trop cywilizacji sprzedającej śmierć. Imperium to właśnie ona.

Personifikacja, która sprawia, że zamiast orbitującej gdzieś w ciemności monumentalnej kosmicznej stacji, oglądamy na scenie pełnego wigoru wodzireja, reklamującego kusząco swój danse macabre, pokrywa się z jeszcze innym przesunięciem. W pewnym sensie Gwiazda Śmierci jest tu także idealnym Produktem, fetyszem hipnotycznym do granic perwersji. To coś, co Žižek nazwałby obiektem wzniosłym. Wzniosłość, w jego ujęciu, to cecha, która jednocześnie fascynuje i przeraża. Z wzniosłego obiektu wyziera pierwotna próżnia, (...) która pozytywnego istnienia nabiera w bezkształtnej formie Rzeczy... Obiekt wzniosły to właśnie ten, który został wyniesiony do godności Rzeczy, zwykły codzienny przedmiot, który podlega swego rodzaju przeistoczeniu i zaczyna funkcjonować w symbolicznej ekonomii podmiotu jako ucieleśnienie nieziszczalnej Rzeczy, tzn. zmaterializowanej nicości... Wzniosłość obiektu nie stanowi jego cechy wewnętrznej, lecz ujawnia się raczej jako efekt usytuowania w tym, a nie innym miejscu w przestrzeni fantazji2. Wzniosła Gwiazda Śmierci diluje nicością, sama będąc nicością. Nie kryje nawet zbytnio tej antytożsamości, wykorzystuje za to powszechną tęsknotę za mityczną pełnią. Dzieje się tak dlatego, że owa tęsknota to popęd tanatyczny: dążący do wygaszenia napięć, uspokojenia pobudzeń, ostatecznego rozwiązania kwestii braku. Po tym genialnym rozpoznaniu Gwiazda Śmierci rozkręca swój trupi marketing i organizuje masowe pragnienie wokół siebie-towaru. I to działa.

Žižek w oparciu o przeciwstawienie kantowskiego i heglowskiego pojęcia wzniosłości ujmuje także różnicę między modernizmem a postmodernizmem: To, co Wzniosłe, nie jest już (empirycznym) obiektem wskazującym za pośrednictwem swej nieadekwatnoścl na wymiar transcendentnej Rzeczy-w-sobie (Idea), lecz jest obiektem, który zajmuje, zastępuje, wypełnia puste miejsce Rzeczy jako próżni, jako czystego Nic absolutnej negatywności. To, co Wzniosłe, jest obiektem, którego pozytywne ciało stanowi właśnie ucieleśnienie Niczego3. Podstawienie, jakiego dokonują Cecko i Garbaczewski, wiąże się z tym przejściem. Nie jesteśmy już w epoce modernistycznej niewinności, gdzie siedziba Imperium - Gwiazda Śmierci, może dryfować przez przestrzeń, inertna i odległa jak kantowska rzecz-w-sobie. Tu, gdzie się znajdujemy, nicość modnie się ucieleśnia, po czym wkracza do akcji.

Można oglądać spektakl, nie wiedząc tego wszystkiego. Wyciągnięte wątki pozwalają mi się teraz spleść dzięki niemałemu retroaktywnemu wytężeniu. Co tego przedstawienia trudno daje się oddzielić od jego jak. Być może właśnie dzięki temu jawi się ono rzeczywiście jako eksperymentowanie. I wchodzi bezboleśnie; w rytm i tempo przepływającego strumienia obrazów. Fabularność zastąpiona została kłączastym, rozlewającym się widokiem, uporczywie zakłócanym przez szum. Bo ostatecznie, jak denuncjuje na koniec sama Gwiazda Śmierci: Pozostać może tylko obraz. Jeśli zdołamy go utrwalić. Zimny, nienaruszony i promienny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji