Artykuły

Podłe maski, farbowany fałsz, obrazki

Bywają, teatralne wydarzenia, o których głośno jeszcze na długo przed premierą. Echo niesie po mieście odgłosy prób, oczekiwania rosną. Do tych przedstawień przykładamy inną miarę, niż do codziennej teatralnej produkcji: liczymy na więcej, więcej wymagamy.

Tym bardziej, gdy idzie o dramat tej rangi, co "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. O "Wesele", które rachuje nam grzechy, które pomaga się spowiadać i nie daje rozgrzeszenia. Odczytywano je już na wiele sposobów, bardziej narodowo i bardziej uniwersalnie Odczytywano je - jak piał przed laty Konstanty Puzyna - "poprzez Godota: jako dramat marazmu, niemocy i namiętnego oczekiwania na coś, czego nie będzie".

Ale Wyspiański pisał swoje "Wesele" o nas i dla nas. O Polsce, tej Polsce, którą Polacy przechowują w sercach i do której nie umieją dorosnąć. Pisał dramat narodowego rozrachunku.

Sam też doglądał dwóch pierwszych inscenizacji w roku 1901: krakowskiej za dyrekcji Józefa Kotarbińskiego i lwowskiej za dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego, w reżyserii Ludwika Solskiego. Od tamtej pory ciągle powraca "Wesele" na nasze sceny, wyjąwszy lata 1948-55, kiedy, jak tyle innych arcydzieł, obłożone było urzędową anatemą. Ciągle powraca i ciągle przychodzimy na nie do teatru by duchowi naszemu dano w pysk. Z ostatnich lat wymienić wypada realizacje: Jerzego Rakowieckiego (1961), Adama Hanuszkiewicza (1963 i 1974), Lidii Zamkow (1969), Jerzego Grzegorzewskiego (1977), film Andrzeja Wajdy (1973) i niedawny spektakl teatru telewizji wyreżyserowany przez Jana Kulczyckiego.

Długo sposobił się Kazimierz Dejmek do "Wesela", jak gdyby czekał na odpowiedni moment, jak gdyby czekał kiedy zespół i on sam będą gotowi Premiera odbyła się w Teatrze Polskim 12 lipca. W ciszy. Żadnej muzyki, żadnego grania, ani pohukiwań. "Chata rozśpiewana" jest kompletnie głucha. Wiem, że to nie najistotniejsze, ale to trzeba było zapisać na początku, bo takie właśnie - być może wbrew intencjom reżysera - jest pierwsze, bardzo silne wrażenie.

No i scenografia Krzysztofa Pankiewicza. Izba, w której odpoczywają tanecznicy. Teatralnie powiększona, nienaturalnie wysoka, zajmuje całą rozległą scenę teatru. Sprzęty w niej ustawiono tak mniej więcej, jak to narysował Wyspiański, z dużym, okrągłym stołem pośrodku. Ale kolorystyka jest zupełnie inna. Zamiast bielonego błękitu - ciemnobrązowe ściany z grubych, drewnianych bali. Dominują pośród tych ścian, dominują nad wszystkim dwa ogromne obrazy: Matki Boskiej Częstochowskiej i Matki Boskiej Ostrobramskiej. Wszystko jest na scenie szare, bure, beżowe i popielate, tylko owe święte, polskie wizerunki jaśnieją blaskiem starego złota. Barwy ciemne, stonowane, nawet krakowskie stroje weselników są jakby przygaszone, przytłumione.

Postaci przybywają na scenę z czarnej czeluści (rama drzwi pośrodku) i znikają w równie ciemnych "drzwiach" do izby tańczących. Albo odwrotnie. Z izby tańczących nie dociera światło, ani muzyka, ani gwar rozmów, ani tupotanie. Na scenie panuje smętny złoto-brązowy półmrok, aura powagi, smutku, melancholii.

Podejrzane jest to wesele za drzwiami. Goście wpadają w nie jak w otchłań l przychodzą z tej ciszy, z tego mroku jak gdyby znikąd. Jakby to oni także, a może przede wszystkim byli zjawami z jakiejś sennej, ułudnej rzeczywistości.

Choć zachowują się bynajmniej nie jak zjawy. Pan Młody (Jan Englert) nieustannie Pannę Młodą bez żenady obłapia i podszczypuje. Zdaje się, że to interesuje go bardziej niż rozśpiewana chata i narodowy chłopski strój. Jest, jak na Pana Młodego przystało, pewny siebie, dziarski i bez kompleksów. Choć gdzieś głęboko tkwi w nim jakaś zadra. Ale tu chce o niej zapomnieć.

Podobnie Poeta (Andrzej Łapicki) przyjechał, by się wyrwać z kieratu swej poetyckiej nudy. Ale już chyba nie potrafi. Ostentacyjnie obnosi swoje zblazowanie, choć po trosze bawi się swą manierą. Dopiero Maryna mu to uświadamia. Halina Łabonarska wreszcie zagrała Marynę, która dorasta do poziomu Poety. Bardziej ona nim się bawi, niż on nią. Wydobywa Łabonarska wszystkie niuanse dialogu, jej Maryna siłą swej szczerości demaskuje pozę Poety.

Zupełnie natomiast nie dorasta do poziomu swego rozmówcy Dziennikarz. Obsadził Dejmek w tej roli Jana Matyjaszkiewicza, wiedząc chyba do czego to prowadzi Matyjaszkiewicz gra już nie tylko kabotyna i pozera, ale także głupka. Nie mam pretensji do aktora, bo chyba samo ustawienie postaci zbyt jest karykaturalne, zbyt groteskowe. Ma to swoje konsekwencje w akcie II. Zupełnie nie rozumiemy dlaczego do tak żałosnej figury przychodzi sam Stańczyk, dlaczego w ogóle rozmawia z tak podłym, pustym a małpującym wielkość człowieczkiem.

Przaśnie i siermiężnie rozgrywają się sceny z Księdzem Zażywny i rubaszny Lech Ordon w tej roli usiłuje wprowadzić w weselny chaos swoje porządki, ale jest na to zbyt prosty, zbyt nierozgarnięty. Brakuje tej postaci nieco ironicznego dystansu, który nadał jej Wyspiański. Przecież Ksiądz i Żyd bardzo podobnie dostrzegają "narodowe bałamuctwo". Ignacy Machowski w roli Żyda właśnie ten dystans podkreśla. Szczęśliwie rezygnuje przy tym aktor z eksponowania rysów komediowych, "szmoncesowych", dzięki czemu jest owa bystrość Mośka widoczna, jego zachowanie zrozumiałe.

Rachela Jolanty Russek, inaczej niż Maryna, nie potrafi sprostać Poecie. Podczas gdy jego poza jest skutkiem i ubocznym efektem, u niej jest ona przyczyną i motorem wszystkiego. Aktorka prowadzi rolę niemal na granicy ośmieszenia postaci. Tak wyglądać mogła Peppa Singer po prapremierze "Wesela", tak wyglądać mogła Deotyma.

Podobną sztuczność, choć na zupełnie innych opartą podstawach, nadaje zachowaniu Radczyni Eugenia Herman. Nie tylko stroni od Kliminy, ale wyraźnie się jej boi, ucieka przed nią w popłochu i trochę wbrew logice tekstu.

Opozycję chłopy-pany buduje Dejmek bardzo starannie. Zblazowane stado mieszczuchów przyjechało do skansenu i chce, nie wchodząc w zbyt bliskie koligacje, zabawić się raz i krótko. Ale chłopi domagają się uwagi, dopominają się o uznanie. Uosabia tę siłę prostą i zdrową Czepiec (Mariusz Dmochowski). Potężny i gruby, krzykliwy i groźny, bo rozumie lepiej niż inni to pańskie bałamuctwo. Dmochowski znakomicie, jakby organicznie połączył ową chłopską butę, chłopską ciekawość, chłopską przenikliwość, potem - irytację, potem - upór.

Podobnie zachowuje się Klimina (Barbara Rachwalska). Zdrowa i krzepka, dziarsko przemierza scenę w pogoni za Radczynią Ona także, jak Czepiec, domaga się od "panów" posłuchu i zrozumienia. Równie uporczywie i równie bezskutecznie.

Gospodyni Katarzyny Łaniewskiej to kunktatorka, sprytna, przenikliwa i despotyczna. Szkoda, że aktorka uwydatnia tylko ów despotyzm, ową kobiecą nad mężem dominację. Nadużywając ostrego tonu, krzyku nie mogła pokazać pełni charakteru postaci.

Łącznikiem między ścierającymi się grupami jest Gospodarz. Andrzej Szczepkowski w tej roli reprezentuje jednocześnie cechy i motywacje chłopskiej i pańskiej strony. W pełni więc uzasadnia fakt, że to właśnie do niego przybywa Wernyhora. A jednak swojej misji nie sprosta, i ową godność, i ów niedostatek wydobywa Szczepkowski pierwszorzędnie.

Akt drugi: zjawy. Nie pojawiają się z zapadni ani pośród mgieł. Bez świetlnej aureoli, bez muzycznego dreszczu. Wchodzą drzwiami i najspokojniej czekają, aż zostaną dostrzeżone. Są jak weselnicy materialne, jak weselnicy odrealnione półmrokiem. Różnią się nieco strojem - jakby poszarpanym, zetlałym.

Nie ma więc mocnego efektu, szczególnej wagi nabiera dialog, warstwa intelektualna. Nie pozwala nam Dejmek chłonąć tego "Wesela" emocjonalnie, nie daje się zachwycić, spłoszyć, zauroczyć. Dokonuje drastycznego odteatralizowania dramatu.

Stańczyka pozbawił Krzysztof Pankiewicz istotnego atrybutu - błazeńskiej, ostrej czerwieni kostiumu, a reżyser kazał mu zaraz na wstępie zdjąć błazeńską czapkę. Niepotrzebna tautologia czy brak zaufania do widza? Stańczyk Gustawa Holoubka to pełen sarkazmu mędrzec, samotnik. Do Dziennikarza odnosi się ze wstrętem widząc nikczemność jego człowieczeństwa. Albo raczej - w ogóle się do niego nie odnosi, snuje tylko pełen goryczy monolog, rozmawia sam ze sobą.

Najefektowniej wypada scena z Hetmanem. Andrzej Żarnecki trupio bladą twarz wykrzywia w szatańskim uśmiechu. Wtóruje mu diabelski chór. Pełna dynamizmu, przerażająca, świetna scena.

Wernyhora Zdzisława Mrożewskiego jest przede wszystkim nobliwy i stateczny. Mniej w nim zapału, mniej władczego natchnienia, mniej profetycznej siły. Raczej przyszedł by nauczyć, by napominać.

Akt trzeci rozpoczyna scena - nazwijmy ją - pierwszego kaca. Jest ranek, zmęczenie i senność ogarnęły weselników. Niczym u Czechowa polegują po kątach, zagadując coś raz po raz półsennie, półprzytomnie. Pijackie fanfaronady wyprawia Nos (Bogdan Baer), czas płynie wolno, jest cisza przed burzą. W ogóle urządził Dejmek w całym przedstawieniu wiele scen zbiorowych, których u Wyspiańskiego nie ma. By poradzić sobie z tzw. "szufladami" (jedni wychodzą, inni wchodzą, scena przez chwilę pozostaje pusta), kazał niektórym postaciom pozostawać na scenie. Nie zabierają głosu, ale niemo towarzyszą akcji, reagują na nią.

W akcie trzecim najpełniej rozwija się rola Panny Młodej. Jest to w ogóle najlepsza rola w tym przedstawieniu. Joanna Szczepkowska tryska humorem, jest pełna werwy, ale przy tym delikatnego wdzięku. Ma prawdziwie chłopski, nieposkromiony temperament. Najpiękniej opowiada sen. Krzykliwa i roześmiana, w jednej chwili poważnieje i słowa "do Polski" wymawia poważnie. Bez patosu, a jednak w sposób niesłychanie przejmujący. Ta właśnie scena, obok sceny z Hetmanem, najdłużej pozostaje w pamięci.

Można by się tego spodziewać po finale. Bardzo smutne, bardzo poważne jest to "Wesele". Ale wszak nie dzieje się nic wesołego. Brak muzyki w swoisty sposób tę powagę podkreśla, i jesteśmy w stanie ten zabieg zaakceptować. Ale nie w finale. Nie ma żadnego dźwięku, nie ma więc także piania kura. Panuje absolutna cisza. Zaprzepaszczono tu szansę. Gdyby po milczącym, głuchym weselu, po ciszy nasłuchiwania ozwał się kur - wrażenie mogłoby być piorunujące. Kur się nie odzywa.

Jest jeden bardzo dobry pomysł w tej scenie. Pierwsze nasłuchiwanie tętentu od Krakowa trwa bardzo długo. Cóż z tego, gdy ten sam efekt, powtórzony, skutecznie niweczy napięcie. Tym bardziej, że Jasiek Piotra Loretza nie ma żaru, nie ma siły, nie ma iskry. Łatwo godzi się ze stratą złotego rogu. Pokraczny Chochoł (Ryszard Dembiński) śpiewa, weselnicy tańczą, kurtyna opada.

Zracjonalizował Dejmek "Wesele". Chciał każdą scenę, każde wejście postaci, każde słowo umotywować, uzasadnić. Nie chciał niedomówień i wątpliwości, nie chciał romantycznej mgiełki. Spektakl jest zwarty, stylistycznie jednorodny, konsekwentny. Mówi nam to, o czym wiemy: żeśmy podli, że sprzedajni, że zakłamani. Próżni, egocentryczni i głupi. Naiwni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji