Artykuły

Wieszcz zza oceanu

Wizyta w Polsce The Australian Theatre z Sydney wywołała zrozumiałą sensację. Nawet najwięksi optymiści dawno już pogrzebali nadzieje na międzynarodową karierę naszych wieszczów - a tu Wesele... w Australii! W kuluarach Teatru Polskiego, na zaproszenie którego przyjechał Australian, snuto najróżniejsze domysły co do tej szalonej, zdawałoby się, decyzji zagranicznych artystów. - A to, mówili jedni, skutek wzrostu zainteresowań Polską w ostatnich latach. - Raczej wpływ nowej emigracji polskiej, aktywnej także w Australii - mówili drudzy. - E nie, to zwykła moda na egzotykę, która zawsze pojawia się w kulturze kraju jako tako rozwiniętego - twierdzili jeszcze inni.

W programie Wesela twórcy spektaklu wypowiedzieli się zaskakująco i znacząco jednocześnie:

"Jesteśmy cywilizacją młodą, wciąż na dorobku. Także nasza kultura dopiero rozwija skrzydła. Interesuje nas futurologia. Pomni doświadczeń Europy chcemy uniknąć jej losu. Możemy tego dokonać tylko poprzez stworzenie negatywnej wizji przyszłości, szoku egzystencjalno-poznawczego, który być może powstrzyma niektórych naszych polityków i menadżerów od decyzji mogących w przyszłości przynieść fatalne skutki społeczne. Wybraliśmy Wesele, jest ono bowiem klinicznym wcieleniem szaleństwa, w jakie może się wpędzić normalny niegdyś naród. Nie wnikamy w przyczyny historyczne i każde inne stanu, w jakim znalazła się Polska opisana w tym dramacie. Przy okazji pracy nad spektaklem staraliśmy się oczywiście poznać Wasze życie, obyczaje, wierzenia itp. Wszystko to miało jednak służyć jednemu: wielkiemu ostrzeżeniu pod adresem społeczności australijskiej. Wybaczcie te mocne i może niedyplomatyczne wobec Was słowa. Mamy jednak nadzieję, że dziś jesteście narodem innym, lepszym, mądrzejszym niż ten z Wesela. To nas ośmiela, by stanąć dziś z Wami uczciwie twarzą w twarz".

Wiara australijskich gości w naszą dzisiejszą normalność z pewnością nie była kurtuazyjnym gestem. Nikt przecież nie byłby sobie w stanie wyobrazić, aby naród tak opisany przed niemalże wiekiem nie wyciągnął wniosków z ówczesnych doświadczeń. Oczywiście optymizm Australijczyków wydaje się nam, łagodnie mówiąc, naiwnością bożych prostaczków; wszak mechanizmy historyczne Europy w małym są stopniu napędzane samoistną wolą narodów, zwłaszcza tak podupadłych ekonomicznie jak nasz. Jakkolwiek by jednak było, powinniśmy z pełną powagą ocenić wysiłki intelektualistów i artystów australijskich starających się pomóc swojej ojczyźnie w jej drodze ku przyszłości. Jeśli Wesele stało się już dla nas niemal narodowym rytuałem, którego skutki społeczne są nikłe albo zgoła żadne, może właśnie tam, na antypodach, nasz arcydramat sumień zyska właściwy oddźwięk?

Jakież więc było to australijskie Wesele?

Przede wszystkim - niezwykle staranne. Widać było, że goście usiłowali oddać z pełną pieczołowitością zarówno kształt inscenizacyjny dramatu, jak jego idee. Oczywiście nie obyło się bez pewnych niekiedy komicznych, niekiedy mimowiednych nieporozumień. Szacunek wobec narodowego dzieła naszej kultury kazał im na przykład przeprowadzić całość bardzo dostojnie, klasycznie, hieratycznie nawet. Przyzwyczajeni do rodzimych inscenizacji, pełnych pomysłów, nierzadko szarpaniny reżyserów i aktorów, zdumieni byliśmy czystością i jakby podniosłą retorycznością australijskiego spektaklu. Wszystko było tam jakby większe, poważniejsze, godniejsze i starsze. Począwszy od scenografii: izba wypełniała całą przestrzeń sceny, od sufitu po obie kulisy, sprzęty też były większe i elegantsze, święte obrazy na ścianach przypominały malowidła meksykańskich muralistów, wielkością rzecz jasna. Być może miało na to wpływ inne niż europejskie poczucie przestrzeni w Australii.

Widać też było, że scenograf sprowadził sobie z Polski albumy i zdjęcia przedstawiające tak zwaną polską izbę. Czy to jednak bardziej zaufał folderom Cepelii niż dokumentom z Muzeum Etnograficznego, czy też jakość poligraficzna naszych wyrobów drukarskich pozostawiała nieco do życzenia, dość, że chata bronowicka przypominała stylizowaną daczę z epoki gierkowskiego nowobogactwa, a kostiumy aktorów tylko szczegółami nawiązywały do tradycyjnych strojów wiejsko-miejskich tamtej epoki. Na pewno zaś złym jakościowo fotografiom należy przypisać barwę tychże kostiumów: tonacja szaro-ugrowo-brązowa zastosowana wobec fraków czy rogatywek stanowiła szczególnie zabawny, choć zgrabny kolorystycznie akcent przedstawienia.

Również zespół aktorski został dobrany pod kątem powagi przedsięwzięcia. Zaangażowano, należy się domyślać, wszystkich czołowych miejscowych artystów. Niektórzy zapewne pełnią lub pełnili jakieś znaczące role w środowisku lub wręcz społeczności australijskiej, co było widać po szacunku, z jakim odnosili się do nich koledzy, oraz ze sposobu traktowania siebie samych. Wiekowo prawie każdy z nich zdawał się być znacznie starszy od postaci Weselnych, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, przez co spektakl nabierał dodatkowego dostojeństwa.

No i największa niespodzianka: przedstawienie było grane po polsku! To wprost niewiarygodne, ale prawdziwe. Pieczołowitość w posługiwaniu się obcym językiem była tak wyraźna, że niekiedy wzruszająca. Aktorzy, starając się wymawiać dokładnie i precyzyjnie każde słowo, spowalniali niekiedy tempo przedstawienia do granic wytrzymałości, ale trudno: coś za coś. Gubili też przy okazji sensy i znaczenia, w większości (co jasne) obce dla nich i niezrozumiałe. Wymawiali także teksty zgodnie z tak zwaną logiką intonacji, co przypominało raczej deklamacje niż sceniczny dialog. Jest niewątpliwe, że musieli odbywać jakieś konsultacje z miejscową Polonią; szkoda, że nie znalazł się tam jakiś aktor z prawdziwego zdarzenia, albowiem styl i sposób mówienia wskazywał raczej na rękę profesora retoryki. Do roli Maryny reżyser zaangażował aktorkę polskiego pochodzenia, co od razu dawało się wyczuć naturalniejszą tonacją i swobodniejszym prowadzeniem kwestii.

Nieporozumień było więcej (choćby Chochoł przypominający krzyżówkę zakopiańskiego fotografa-"niedźwiedzia" z mechanicznym robotem, czy brak wiedzy o prawdziwym piciu wódki przez Polaków, zwłaszcza na weselu - wszyscy byli tam cały czas trzeźwi i eleganccy i tylko w scenach mówiących bezpośrednio o stanie nietrzeźwości udawali "pijanych"). Nie powinno to jednak przesłaniać wagi przedsięwzięcia. Co prawda nadzieje na "poruszenie sumień" przy pomocy tak zainscenizowanego Wesela wydają się - przynajmniej nam, Polakom - nieco na wyrost. Ale pamiętajmy, że nas, zaprawionych w bojach o wytrwanie przy własnych wadach, mało co zaskoczy; oni, zapewne jeszcze wrażliwi i uczuleni na swoją teraźniejszość i przyszłość, skłonni może będą odbierać ten spektakl jako szok i okrucieństwo "rzucania prawdy w oczy".

Drażniący z początku brak muzyki weselnej, nieobecnej zresztą do końca, spowodowany prawdopodobnie awarią urządzeń akustycznych lub, co gorsza, zaginięciem, bądź nie dotarciem na czas taśmy do Polski, zbiegiem spektaklu przestawał denerwować.

Może to jest w ogóle pomysł: zagrać Wesele bez muzyki?

październik 1984

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji