Przekrój teatralny (fragm.)
Po obejrzeniu "Antygony" w Starym Teatrze, pytanie kiedyś zadane przez Różewicza: "Jak daleko może sięgać ingerencja reżysera w tekst literacki?" i jego próba odpowiedzi okazują się zgoła anachroniczne. Takich rozterek Andrzej Wajda po prostu nie miał, gdy sięgał po dzieło Sofoklesa. Nie interesowały go także niezliczone problemy, z którymi musiał się uporać Peter Stein, przez wiele lat pracujący nad swoją wybitną inscenizacją "Orestei" Aischylosa. Docenił natomiast w Steinowskiej robocie wspaniałe odkrycie i rewelacyjną interpretację chóru, wyraziciela opinii publicznej.
W krakowskiej "Antygonie" chór został rozbity na kilka zbiorowości. Najpierw wkraczają uzbrojeni po zęby komandosi, rozgrzani walką, syci zwycięstwem. Potem nowemu władcy Teb, Kreonowi, złożą wyrazy oddania obywatele-lojaliści. W obronie Antygony skazanej na śmierć manifestować będzie, pod lufami karabinów żołnierzy, młodzież, niosąc jej portrety i skandując hasła: "Nie ujarzmiona", "Wolna". W finale zjawią się robotnicy w waciakach i ochronnych kaskach na głowach. Chór - zbiorowy bohater tragedii u Steina, w transkrypcji Wajdy stał się jedynie nosicielem publicystyki. A ta skutecznie przekształciła - w moim odczuciu - tragedię Sofoklesa w żurnalistyczną opowieść o bezprawiu we współczesnym, wstrząsanym konfliktami świecie. Brzmi to może szlachetnie jako przesłanie, ktoś nawet doda, że odważnie, ale czy do jednego, no, może paru haseł warto sprowadzać dzieło Sofoklesa?
Aby powiedzieć w końcu tak niewiele, choć efektownie, Wajda musiał, chcąc nie chcąc, dokonać bolesnych uproszczeń i spłaszczeń tekstu Sofoklesa. Spójrzmy na problem Antygony. Grzebie brata, Polinejkesa, wbrew zakazowi Kreona. Narusza prawo. Właśnie ustanowione. Odmawia posłuszeństwa władzy, bo według jej odczucia Kreon przekroczył prawo zwyczajowe, a więc boskie, które nakazuje grzebać zmarłych, aby dusza trafiła do podziemia. Kreon - despota uzurpator, chętnie nadużywający władzy, uzasadnia swoją decyzję. Zdrajca ojczyzny, sprowadzający wrogów przeciw swemu miastu, powinien być ukarany. Są więc dwie racje. Bo "Antygona" to dyskusja, jak ktoś kiedyś słusznie zauważył, o władzy i prawie. Niezmiennie aktualna i wzbudzająca zawsze gorące namiętności.
W spektaklu Wajdy, niestety, zabrakło partnerów do dialogu. Nie ma też odpowiednio rozłożonych racji. Dominuje gniewny sprzeciw Antygony. Ewa Kolasińska wyposaża bohaterkę Sofoklesa w ostry ton buntu, pogardy, nienawiści i pychy. A reżyser dodaje jej tłum zwolenników-manifestantów. Jakże upraszczają i krzywdzą tę postać! Jej protest jest dlatego tak przejmujący, że działa zupełnie sama. Jest przeraźliwie i tragicznie samotna. Całkowicie bezbronna. Chór (starców) lękliwy, uległy władzy, nie jest dlań wsparciem, jakby to wynikało z inscenizacji Wajdy. Jedyną siłą Antygony jest miłość do brata i głęboka wiara, że czyni zgodnie z prawem akceptowanym przez społeczeństwo, a naruszanym przez władzę. "Starła się z porządkiem państwowym, przeciw któremu nie mieli odwagi jawnie wystąpić obywatele niezadowoleni z tyranii Kreona", stwierdzał arcycelnie prof. Tadeusz Sinko, analizując dzieło Sofoklesa. I dodawał, że Antygona prowadzona na śmierć, opuszczona przez wszystkich, "zachowuje się (...) nie jak harda antagonistka tyrana czy fanatyczna męczennica, lecz jak zwykła dziewczyna, która ma umrzeć, nim wyszła za mąż i nacieszyła się życiem".
I cóż w spektaklu Wajdy z tej urzekającej osobowości bohaterki zachowała Ewa Kolasińska? Prawie nic, bo też i grała zgoła inną postać. Podobnie jest z pozostałymi rolami w krakowskiej "Antygonie". Dosłownie w każdej zawodzi aktorstwo, jakby zdegradowane, zbyt służebne wobec ekspansywnego myślenia reżysera. Ostre cięcia, filmowe zbliżenia, ruch, gwałtowne zmiany, dużo, bardzo dużo dymu. Niewiele w tym przedstawieniu zostaje miejsca na refleksję i kreowanie postaw. Budowanie postaci. Starcia. Gdyby Kreon Tadeusza Huka i Antygona Ewy Kolasińskiej stworzyli na scenie wielkie osobowości, zamiast grać obiegowe wyobrażenia o tyranie i prześladowanej, nic nie potrafiłoby mnie zniechęcić do tej inscenizacji. Nawet tranzystorek w ręku Hajmona (Krzysztof Globisz), ani zgoła niezrozumiały wyczyn Agnieszki Mandat (Posłaniec), która wygłasza monotonnie na jednym oddechu długachną partię tekstu. Ani rzewna melodia, wygrywana na trąbce w finale.
Podejrzewam jednak, że byłby to zupełnie inny spektakl. Po cóż wtedy przebierać za marines chór, jeżeli chce się zaprotestować przeciw brutalności i przemocy. Czy budować pracowicie ogromniastą dekorację pozorującą szkło i stal pałacu Kreona z przezierającym zarysem wielkiego biurka i kolumnady. A prawdę o młodym pokoleniu, które inaczej myśli niż stare, przy władzy - uwiarygodniać tranzystorkiem. Tym bardziej, że świetny przekład Stanisława Hebanowskiego niesie w sobie to wszystko, co reżyser tautologicznie powtarza obok tekstu, korzystając z pozbieranych zewsząd stylistyk.