Zrozumienie dla demona
Andrzej Wanat?! Hm... Kazano mi mówić o nim, o Wanacie - krytyku. Analizować jego teksty! Czy coś z tego zostało - choćby jedna kompletna refleksja? To nie ma sensu!
Wanat powiedział, że codziennie musi zapisać dwie strony dumań o teatrze, o paradoksach teatru; notować cichy przepływ myśli poważnego człowieka... co chodził i jeździł, wsiadał w pociąg i jechał na przedstawienia, które wprawiały go bądź w długotrwały stan zachwycenia, bądź w smutek, w jakieś bolesne, gryzące siebie samego dumanie. Nigdy nie przypuszczał, że spektakl teatralny może być... jeśli nie z premedytacją, to w każdym razie z całą namiętnością, z całym impetem intuicji skierowany na manowce. Nie podchodził do sztuki perwersyjnie i nie podejrzewał artystów o takie intencje. Było w tym coś dobrotliwie naiwnego. Drugie wspomnienie, o którym chciałem powiedzieć, to rozmowa przy kieliszku w czasie festiwalu w Toruniu. To było chyba po "Kalkwerku". Słuchałem tego, co mówił o "Kalkwerku", słuchałem jego zmagań z tym, co przeżył w tym spektaklu, i wątpliwości dotyczących pierwszej sceny. Nie chciałem słuchać. W jakiś sposób zawstydzała mnie i onieśmielała jego dobra wola i powaga, z jaką traktował i moje dzieło, i swoje własne przeżycie. Bałem się, że nasza rozmowa może zejść na jakieś dziwne tory, że nagle i pod wpływem mojej obecności coś się w jego przeżyciu i wspomnieniu nagle zepsuje, że odskoczy jakaś łuska i zaczną wysypywać się jakieś śmieci... Moje śmieci zresztą. Przypominam sobie, że również z jakimś dziwnym lękiem czytałem jego recenzje o swoich przedstawieniach. Było w nich za dużo dobrej woli i tego poważnego pochylenia... Bałem się po prostu, że w tym przychylnym pochyleniu - nagle może znaleźć drogę do Puszki Pandory - wszystkiego tego, co w tych swoich dziełach przykryłem - tym umianym, powtarzalnym, morficznym - opakowaniem, skorupą... Zresztą myślę, że w intuicyjny sposób dzieliłem jego lęk, że to, co już sobie zbudował - choćby przeżywając kolejne przedstawienie - nagle - w pewnym momencie - za węgłem jakiejś sceny może runąć. Bardzo chciał, żeby rzeczy, na które liczy, ludzie, na których liczy, zjawiska, na które liczy, nie zawiodły go i to pragnienie onieśmielało mnie i dlatego z napięciem i ze zmieszaniem słuchałem jego wywodów na temat "Kalkwerku" i chciałem jak najszybciej skończyć, zanim się to w jakiś irracjonalny sposób zepsuje. Powiedziałem mu wówczas, że go bardzo cenię i bardzo poważam i że... Nie wiem, dlaczego mu to powiedziałem. Miałem wrażenie, że jako człowiek był lękliwy i powiedzmy sobie: przy całym swoim poczuciu wartości miał podejrzenie, że inni ludzie - jeśli nie nie doceniają go, to w każdym razie traktują... A zresztą może się mylę. Pewnie to ja wytwarzałem taki klimat, pewnie z innymi ludźmi było całkiem inaczej. Jeśli jednak w swoich dość słynnych przyjacielskich rozróbach - udało mu się to zwalczyć lub ukryć, to przecież ja w nim to widziałem, a w każdym razie to właśnie rezonowało w nim w kontakcie ze mną. Nigdy nie rozluźniliśmy naszych rozmów. Nie wiem - pewnie może nie potrafiłem być po prostu przyjacielski i nie napięty. Chciałem mu wówczas dać do zrozumienia, żeby w rozmowie ze mną porzucił zajmowanie się moim teatrem, chciałem po prostu zbliżyć się w ludzki i przyjacielski sposób do człowieka. Odczułem wtedy, że to go onieśmielało, może nawet budziło jakąś podejrzliwość, czy też powodowało, że między nami w ludzkim wymiarze - zaczęło wiać pustką. Jeżeli już nie na temat mojego przedstawienia, to trzeba było mówić o teatrze i tak nie umieliśmy się pozbyć tego profesjonalnego zawodowego stosunku. I jakby miał poczucie, że rozmawiam z nim tylko dlatego, że on pisał o moim przedstawieniu. Jakby ta zawodowa interesowna... relacja coś usztywniała, coś z góry determinowała. Myślę, że każdy z nich - piszących o teatrze - chce mieć poczucie wolności, nieskrępowania osobistymi związkami - które w tym układzie chcąc nie chcąc zaczynają być podejrzane i ta dziwna intymność we współbyciu przy dziele, do którego dołącza się jakby nie było twórczość krytyka może być dokonywana na czysto, niejako incognito... To jest dziwne... Zawsze zresztą unikałem osobistych kontaktów z krytykami, bo i ja czułem, że została tu... że coś gwałtem tutaj się przybliżyło... w trakcie nieznajomości... nie tylko wtedy, gdy krytyk głęboko i entuzjastycznie przeżywa spektakl... zawsze mam cień lęku i niepewności, że dał się nań nabrać... chodzi także o tych, którzy walczą czy odrzucają kolejny etap czy specyfikę mojej artystycznej tożsamości. To wszystko jest dosyć dziwne... Na samym początku postanowiłem, że nigdy nie będę dążył do zaprzyjaźniania się z ludźmi, którzy mają oceniać moje płody... A jeśli już coś takiego nastąpi, to, żeby funkcja krytyka wobec mojego dzieła nie straciła sensu... staram się... to nie wynika z postanowienia, jest to raczej intuicyjne i wynika ze wstydliwości... nigdy nie chcę dokonać w znajomości takiego zacieśnienia, w którym bym ograniczał albo urabiał wolność sądu. To nie chodzi o unikanie tego, co się nazywa poufałością... unikam raczej tego zadzierzgnięcia wspólnego frontu, paktu czy czegoś w tym rodzaju.
Ciągle mam wrażenie, że to, co mówię w tej chwili, nie jest w pełni uczciwe, że jest usprawiedliwianiem, tłumaczeniem się z czegoś, co... Trzeba wyznać chorobliwą wrażliwość z mojej strony na reakcję wobec mojej artystycznej pracy i jej rezultatów i to nie tylko krytyka czy widza, ale każdego człowieka, z którym się kontaktuję. Jakieś odtrącanie wymagania czy pragnienia z mojej strony w kontakcie... To byłoby gdzieś tu pewnie... Swoją drogą, nie wiem, czy się mylę, ale u krytyków spotykam się również z dziwną drażliwością w momencie konfrontacji - nie tylko krytycznego zdania - każdego! Ta sfera intymności, owego ukrytego chorobliwego napięcia na punkcie tego intymnego... narzuca właściwie jakieś dziwnie perwersyjne - na podobieństwo erotycznego zbliżenia - poczucie niestosowności... W wypadku jeśli są to mężczyźni. Z kolei u kobiet spotykałem również pozornie erotyczną agresję wobec obiektu swojej krytyki. Bardzo trudno w tych kontaktach o normalność, a jeśli - jak to często bywa wśród mężczyzn pijących wódkę - dochodzi do poklepywania, do zażegnania przy pomocy rubaszności, w której artysta ukrywa swoją drażliwość, staje obok jak prawdziwy mężczyzna - obok swojego miękkiego dzieła, jakby wypierał się wszystkiego co tam zawarł... I krytyk też - jakby się wypierał wszystkiego tego, co wobec tego dzieła przeżył. W tym rubasznym wyparciu się, w towarzyskim piciu wódki załatwia się bądź co bądź - nie załatwiając - jakieś interesy... Mówi się: "A coś mnie tak opierdolił, kutasie?". Odpowiada się: "Bo to gówno, co zrobiłeś!". Potem następuje ukryte towarzyskie zmaganie, w którym urabia się na przyszłość większą przychylność. Nie mówię tu o żadnych cynicznych zabiegach, ale o tym, co mimo wszystko odbywa się w całkowicie bezinteresownych kontaktach artysty z krytykiem. Wszystko to mając na względzie - zawstydziłem się, kiedy Andrzej Wanat zareagował tak dziwnie - sztywno i skromnie - na moje wyznanie sympatii. Myślę, że obaj pomyśleliśmy w tym momencie o tych wszystkich sekretnych napięciach. O tym podejrzeniu - czy ja przypadkiem nie widzę jego wartości i wartości tej z nim znajomości jedynie w tym , że dobrze o mnie napisze...
Mogę powiedzieć, że zaprzyjaźniłem się z dwoma, trzema krytykami. Z Andrzejem Wanatem? Może... To zresztą bardzo specyficzne przyjaźnie - chłodne przyjaźnie wokół tego, co robię. Pozostały chłodne prawdopodobnie z racji tych uwarunkowań. Obopólnym interesem jest utrzymywanie tego chłodu wolności, czy jak to nazwać.
Nie umiem tego ująć w żaden uporządkowany zapis. Andrzej Wanat mimo swego umiarkowania, dyskretnego racjonalizmu, krytycyzmu, powściągliwości intelektualnej jawi mi się dość nieuchwytnie. Z pewnością miałbym kłopoty, gdyby mnie ktoś po prostu spytał, jakim on był krytykiem, teoretykiem... jakim człowiekiem. Pewnie miał jakieś tajemnice, jakąś tajemnicę... Tę tajemnicę wydobyła jego przedziwna, budząca dreszcz i skłaniająca do zgoła mistycznych spekulacji śmierć. Pamiętam zresztą, że pod wrażeniem tego niesamowitego stanu, w jakim przez trzy miesiące bytował na przedsionku nieistnienia - napisałem tekst, w którym zastanawiałem się nad tym, kim jest w tej chwili, ale i nad tym - kim był, tekst tak odbiegający od wszystkiego co przyjęte, że nie miałbym go odwagi teraz cytować.
Najpierw ktoś mi o nim opowiadał. Nie pamiętam już, kto. Prawdopodobnie ktoś z jego studentów. Mówił o jego wykładach. Zaczął od tego, że byłem przedmiotem jednego z jego wykładów, potem rozgadał się na jego temat. Te opowiadania przybierały osobliwy ton. Chciałbym uchwycić ten ton, bo wydaje mi się, że było w nim coś, co potem zawsze mnie uderzało i zastanawiało w Andrzeju Wanacie. Oczywiście był to szacunek dla uczciwości i rzetelności jego sądów, w jak najszerszym słowa tego znaczeniu - nieprzekupności. Dla mnie - wtedy jeszcze prawie w ogóle nie znającego... no, pewnie byłem po lekturze paru jego tekstów, ale czytając o teatrze praktyk teatru kieruje się bardziej ku przedmiotowi analizy aniżeli ku autorowi tekstu... Tak więc w tej rozmowie Wanat stał się dla mnie właściwie kimś innym, osobnym, uchwytnym jako "ktoś". Chodzi mi właśnie o tę domieszkę, lekki uśmieszek, z którym student mówił mi o "powadze" (kamiennej powadze) samego Wanata i jego traktowania teatru. O tej może zbytniej powadze - powadze większej niż na to zasługuje traktowana materia...
Osobiście poznaliśmy się, kiedy "Teatr" wręczał mi nagrodę Swinarskiego. Zaczęliśmy rozmawiać o Rilkem. Powiedział, że tkwi w nim Rilke bardzo głęboko i jakoś tak "pierworodnie", że należał do pokolenia, które czytało "Maltego" i traktowało go jak objawienie, objawienie nie tylko literackie, objawienie dotyczące "bycia człowiekiem". Były to czasy schyłkowego egzystencjalizmu i owa mroczność, i ten rodzaj smutku, z jakim człowiek pojmował i opisywał świat - przylgnęły do niego na stałe. Coś takiego przeniósł w swoją dojrzałość i pewnie miał z tą swoją naturą sporo kłopotów... Nie był krytykiem "wybrzydzającym". Był w tym względzie z pewnością prawdziwym człowiekiem teatru, to znaczy: kochającym - nie cały teatr, ale zjawiska w teatrze, którymi się fascynował, do których lgnął, w które się wgłębiał z jakimś nieco nawet przerażającym pietyzmem. Wymagał od teatru uczciwości i rzetelnego człowieczeństwa, i traktowania człowieka, rozliczał z tego twórców. Oglądając przedstawienie - budował sobie "szkielet"... Z pewnością wielką jego zaletą było to, że nie przychodził na spektakl "wiedząc wszystko", z gotowym i w tym momencie pysznym poglądem na sztukę (dramat) i to, co powinno być w przedstawieniu. Nie przynosił ze sobą do teatru partytury... Nie, pierwsze, co robił - to ulegał propozycji spektaklu, wiązał poszczególne elementy, pragnął jak najszybciej zorientować się, ku czemu to zmierza... Budował sobie szkielet przesłanek, które stawały się dla niego kryterium dalszej oceny. Tak mi się w każdym razie wydaje, zauważałem to w jego tekstach, ale przede wszystkim w jego żywym, spontanicznym stosunku do przedmiotu, w rozmowach bezpośrednio po zobaczeniu jakiegoś spektaklu. Pamiętam szczególnie rozmowę po premierze "Reformatora" Rudolfa Zioły. Jak się potem okazało - różniliśmy się poglądami, mnie to przedstawienie się podobało - on stał na bankiecie smutny, gnębiło go coś, nie mógł się z tego wyzwolić, że w tym wesołym i radosnym bankietowym otoczeniu musi wciąż przegryzać to wszystko, z czym wyszedł z przedstawienia. Widząc go w takim nastroju podszedłem do niego trochę zaczepnie, chciałem go nieco rozluźnić. Postawiłem stereotypowe pytanie: "No i co o tym sądzisz?". Wtedy rozłożył przede mną swój warsztat... Precyzyjnie zebrał w całość to, o czym zapowiadało przedstawienie i stwierdził, że ta zapowiedź w pewnym momencie rozsypała się, że jego zdaniem przedstawienie nie miało w sobie dość konsekwencji albo uporu... Zdawało mi się, że zaczynał oglądać to przedstawienie z dziecięcą prawie ufnością, był jego sprzymierzeńcem, nie tylko pasażerem, ale sojusznikiem, członkiem wyprawy...
i kiedy droga skręcała nagle i zawracała albo biegła ku innym niż zapowiedziane, zobaczonym na horyzoncie obiektom - buntował się i ulegał rozczarowaniu. Myślę, że w swoim wewnętrznym, bardzo intymnym skarbcu wartości - bardzo liczył na pewne zjawiska, liczył na ludzi, bał się, że w tym, co już pokochał - coś mogłoby się zepsuć. Był to lęk porównywalny do lęku przed zawodem miłosnym, a to coś zupełnie innego niż zapatrzona w swoje kryteria wiedza. Wtedy jednak nie potrafił się dalej cieszyć czymś, co zbaczając z drogi nie przestaje być przecież żywiołem. I tak rozmawialiśmy długo, i nie mógł zrozumieć, że mogę się fascynować czymś, co jego zdaniem schodzi jednak na manowce, zbacza z wytyczonego przez siebie samego istotnego kierunku...
Jego poważne dumanie o teatrze, w którym chciałby widzieć rejon spełnienia. Te drobiazgi, które go gorszyły! Warszawka, jałowe afery. Kabotyństwo... Cenił sobie swoje zachwyty, jasne punkty, na które stawiał, które rozpracowywał i zgłębiał, określał i definiował. Drżał, żeby się to nie rozpadło, żeby w kolejnej próbie nie zniweczyło się to, co już w sobie uwiecznił. Pewnie walczył w ten sposób z efemerycznością teatru. Czytając jego recenzję z Lunatyków, bałem się, żeby w pewnym momencie jego uważne i rozbierające myślenie nie wpadło w jakąś szczelinę i żeby tam nie rozpoczęła się nagle trawiąca praca kwasów, która to wszystko na powrót unicestwi i wyjawi na dnie jakieś ukryte oszustwo... Bo, paradoksalnie, jego lęk przed rozczarowaniem zdawał się go wciągać w niebezpieczne wątpienia... Podziemny bieg destrukcyjnych kanalików u fanatyków konstrukcji...
Domagał się od artysty wywiązania się z postawionego sobie zadania, widział w tym pewnie jego moralność. Gubił się, kiedy struktura dzieła stawała się (zwłaszcza kiedy działo się to mimowolnie) bardziej przewrotna. Kiedy artysta w swej ustawicznej grze z diablikami własnej intuicji wpadał w rozwiązania połowiczne, pokrętne, samozaprzeczające, stawiał na samobójcze atrakcje - on nie potrafił się cieszyć, nie chichotał jak Swinarski, nie bawiło go to, co się kompromitowało i wiło wściekle na marginesach, nie podziwiał ni stąd ni zowąd rozłożonych pawich ogonów. A przecie bywały piękne!... i tych momentów, kiedy kabotyństwo aktora tak zmysłowo ośmieszało wywrotki reżysera. Albo gdy nagle zrywał się irracjonalny bieg, dążący do czegoś całkiem innego... z samego tylko podmuchu, z powiewu, z podszeptu rozkołysanych energii... Nie bawiło go wynajdowanie smaków wbrew intencjom autorów (artystów). Był wtedy smutny, ale może to była owa stara, "egzystencjalistyczna" forma zmysłowości? I znowu pojawiał się smutny na bankiecie... Potem pisał tekst, w którym, z głęboką przenikliwością usiłował zgłębić Mechanizmy Błędu. Czytałem zawsze jego "Trzecią stronę". Najczęściej zaczynałem lekturę "Teatru" od tych tekstów. A przecież zaczynanie gazety od początku wcale nie jest regułą. Jakby to powiedzieć? Przy czytaniu trzeciej strony odczuwałem osobliwą sympatię i przychylność dla tego, co trzymam w ręku. Było to ciepłe i poważne dumanie, często o mało widocznych, marginalnych zjawiskach... Lubię to. Nie było tego, tak częstego w stałych felietonach, wywalania siebie, a przecież istniał w ukryciu ten poważny, mówiący niskim głosem... Często rzucał się na zgłębianie paradoksów.
Uśmiechałem się przy takich fragmentach. I jego słabostki! Myśli złote!... Trochę naiwne, trochę perfidne, mądre, dobre, łagodne, choć ze zrozumieniem dla Demona... Pragnąłbym przytoczyć kilka.
Reżyser zabrnął w ślepą uliczkę, autor protestował, aktorzy się buntowali, plątały się światła, dekoracje do trzeciego aktu malowano w trakcie pierwszego. I tylko publiczności było to wszystko obojętne. Przedstawienie grano więcej niż sto razy. Przedstawienia jak palimpsesty. Pod warstwą efektów przypadku, nieumiejętności, samowoli i braku pokory, mozolnie czytam spójne intencje i sensy. Zdarza się tak nieczęsto i z reguły w reżyseriach o parę' numerów "za dużych" dla grających w nich zespołów. Ale dobrze, jeśli w ogóle jest co czytać. Pewien recenzent najpierw się przyznał, że z przedstawienia niewiele zrozumiał, a potem stwierdził, że "król jest nagi", a przedstawienie o niczym i dla nikogo. Jest to myślenie logicznie bez zarzutu. Lecz nie ma powodu, by gwizdać na palcach. Każdemu zdarzają się chwilę zaćmienia. Ja w takich wypadkach radzę sobie prosto. Nie piszę.