Artykuły

"Jak mię z płaczu mego czeka cześć na potym"

Ani mi teraz łacno dowiadać się o tym, Jaka mię z płaczu mego czeka cześć na potym (Tren II)

Deklaracja programowa towarzysząca ostatniej premierze Teatru Narodowego - inscenizacji Trenów Kochanowskiego - brzmi tym razem zwięźle, jakby takt reżysera kazał mu w obliczu dzieła poświęconego zmarłej zachować narzuconą sobie powściągliwość: "Myślę, że na dnie wszystkich naszych arcydzieł narodowych tkwi płacz poety. W "Beniowskim" [...], w "Panu Tadeuszu" [...] w buntowniczym sarkazmie "Dziadów" i w ciszy, która zapada nagle we wrzawie "Wesela". Ale jest i pogoda w pierwszym polskim płaczu naszej poezji, w "Trenach" [...] To dla niej, można sądzić, opublikował nam te wiersze poeta. Może po to, żeby dziś, po czterystu latach, były i nam pomocne w chwilach, których los nie przestanie nam nigdy skąpić. I podpis: "Hanuszkiewicz".

Jeśli mieć w pamięci to wszystko, co dotychczas napisano (w częstej ze sobą sprzeczności) o sprawach nazwanych tutaj umownie "płaczem" i "pogodą", a także o znaczeniu "Trenów" dziś, trzeba przyznać, że lakoniczność reżyserskiej wypowiedzi wydaje się manifestacyjnie przewrotna. Jeszcze jedno odcięcie się od sporów filologów, myśl wyrażona zwyczajnie, bez zbędnych komplikacji i utrudnień. Po raz pierwszy w ramy spektaklu teatralnego zamknięte, ma arcydzieło Kochanowskiego bronić się samo. Nie, nie całkiem samo; przy inscenizatorskiej - co niezbędne - pomocy. Niezbędne, skoro całość ma być widowiskiem, a nie tak zwanym wieczorem poetyckim.

Realizacja "Trenów" reprezentuje ten nurt teatru Hanuszkiewicza, który on sam - i zapewne znaczna część widowni - uważa za szczególnie szlachetny, a w swej szlachetności dyskretnie zarazem wyrafinowany. Jako materiał literacki - poezja trudna, dużej rangi. Jako metoda inscenizatorska - specyficzna stylizacja; prostota dekoracji, gra świateł, znaczna rola muzyki, balet, subtelne, "żywe obrazy", młode dziewczęta w powiewnych kostiumach tańczące, śpiewające, czasem - jak w "Norwidzie" - uprawiające akrobację. Troska o to, by pietyzm i kult dla słowa był w tym wszystkim widoczny, co reżyser nierzadko podkreśla w sposób bezpośredni, wcielając się zarazem w rolę aktora-komentatora, podkreślającego mimiką i gestem, iż docenia (kto wie czy nie on tylko) ciężar problematyki, jaką niesie tekst. Trzeba przyznać, iż choć poza "Beniowskim" cała ta sceniczna poetyckość raczej zubaża, niż pogłębia sprawę, to jednak we wszystkich Hanuszkiewiczowskich przedstawieniach tego typu znać reżysera umiejącego perfekcyjnie i efektownie realizować swoje zamysły. A nawet więcej - nadającego im kształt teatralny na tyle sugestywny, by sugestywności tej poddali się - bodaj w niektórych scenach - nawet oporni. I jakby nie oceniać "Trenów", jest to spektakl, który po nieporadnych reżysersko "Dziadach" znów ukazuje Hanuszkiewicza jako twórcę o warsztacie nad wyraz sprawnym. Stąd prawie wszystkie zarzuty, jakie postawić można temu widowisku, dotyczyć będą raczej zasadniczego pomysłu niż jego wykonania.

Wątpliwości zaczynają się już na samym wstępie - a więc od momentu decyzji zbudowania na podstawie Trenów pełnego spektaklu teatralnego. Sam charakter tego cyklu sprawia, iż wydaje się on predystynowany wyłącznie do lektury. I to nie tylko ze względu na temat, ale i stylistykę, bardzo specjalnie narastające napięcie dramatyczne, konstrukcję w ostatecznym kształcie niezwykle logiczną - niezależnie od tego, w jakiej kolejności poszczególne fragmenty mogły powstawać.

Wolno rzecz jasna czytać czy prezentować to dzieło w wyborze - dokonanym zawsze wedle pewnej organizującej zasady, ale jednak wyborze - co oczywista jest ograniczeniem, tyle że jawnie manifestowanym. Pomysł wygłoszenia całości tekstu mijałby się zaś z pewnością z celem, nawet gdyby nie pogarszać go próbą jakiejkolwiek i dodatkowej inscenizacji. Można przypuszczać, że także w Teatrze Rapsodycznym, w którym wszystko podporządkowane ma być słowu, straciłyby "Treny" na randze, a w każdym razie nie dostarczyłyby oczekiwanej satysfakcji. Nie wydaje się bowiem, by nawet dla ich prawdziwych miłośników była możliwa do sensownego przyswojenia tak wielka dawka poezji. Poezji, którą - aby docenić - trzeba czytać z uwagą, parę razy, bez pędzenia po całości wzorem wycieczek zwiedzających muzea. Powierzchownie a równocześnie w znużeniu.

Powierzchowność mniej zresztą Hanuszkiewicza przeraża niż znużenie. Stara się więc rzecz scenicznie uatrakcyjnić. Oczywiście idzie w tym wypadku nie tylko o atrakcje, a nawet chyba nie przede wszystkim. Hanuszkiewicz, pełen dla Kochanowskiego szacunku, stara się mu po prostu przyjść z dyskretną pomocą: unaocznić to, co mogłoby zostać niezauważone, podbić napięcie, wzmóc dramatyzm. A może nawet więcej: tekst utragicznić.

Zmarłą Urszulkę, która nie bez powodu jawi się - i to we śnie - poecie dopiero w trenie XIX-tym, Hanuszkiewicz wprowadza na scenę już u początku "akcji", i to w wielorakich wcieleniach. Najczęściej pod postacią znanej już z roli Ewy w "Dziadach" Małgorzaty Zajączkowskiej. Ucieleśniona przezeń Urszulka - podlotek, prawie kobieta, hasa po wyimaginowanym ogrodzie (scenografia Zofii Inez-Lewczuk, bardzo powściągliwa, ogranicza się do czarnych kotar w tle sceny i paru stylizowanych rekwizytów), przekomarzając się z zakochanym najwyraźniej młodzieńcem, później zdradza go dla męskich zalet półnagiego Tanatosa (?), który uczyniwszy ją matką porzuca, by w końcu uprowadzić w zaświaty. Urszulka flirtuje więc, rodzi dziecko, rozmawia z ojcem, deklamując wraz z nim abecadło wedle "ortografijej polskiej" Kochanowskiego, przejmuje część tekstu trenów (m. in. pożegnanie z matką z trenu VI) i wiersze Leśmiana itd. itd. Ale są jeszcze Urszulki inne - uczennice szkoły baletowej. Jedna stawia gęsim piórem w rozłożonym na ziemi kajecie pierwsze litery w rytm wiersza trenu V ("Jako mała oliwka pod wysokim sadem..."), druga zajmuje miejsce w fotelu ojca, ich nieco starsze i młodsze koleżanki, ubrane w bliźniaczo podobne białe powiewne szaty, tańczą dokoła poety, zwielokrotnione, w różnym wieku, po kilkakroć umierające z woli Tanatosa, Persefony (Bożena Kociołkowska) czy Boga.

Rzecz jasna, bez żadnego "małego realizmu", w wyszukanych choreograficznych układach, pozach i gestach. Wszystko ma - jak wolno sądzić - świadczyć zarazem o obsesyjności ojcowskich udręczeń oraz wstrząsnąć dodatkowo publicznością widokiem tego, co naiwne, urocze, młode, a co skazane jest na śmierć jakby wbrew prawom natury ("Opakeś to, niebaczna śmierci, udziałała/, Nie jać onej, ale mnie ona płakać miała"). Nie mówiąc już, że owe balety nadać mają przedstawieniu ową "ładność", która zdaje się Hanuszkiewiczowi nieodzowną cechą poezji.

Pomysł generalny niezwykle ryzykowny, idący wbrew zarówno tragizmowi, jak i konwencjonalności oryginału, zostaje zresztą tak bardzo nadużyty, że nie tylko irytuje, lecz też powoduje znudzenie. Miast współczucia zaczyna się odczuwać cyniczne pragnienie, aby wreszcie te Urszulki umarły raz a porządnie.

Fragmenty baletowe i pantomimiczne stanowią znaczną część spektaklu. Sam tekst "Trenów" uzupełniono wierszami Leśmiana: powszechnie znanym "Urszulka Kochanowska" i mniej znanym "Do siostry" ("Spałaś w trumnie snem własnym, tak cicho po bosku..."), odśpiewanym przez Andrzeja Pieczyńskiego i w jego "improwizacji" (podobnie jak Tren VII). Włączono też w całość Kochanowskiego Epitafium ("Próżne nasze staranie/ Na wieczne boskie zdanie/ Co Bóg rzekł to tak będzie") i piękny wiersz Do snu ("Śnie, który uczysz umierać człowieka...") - w wykonaniu Anny Chodakowskiej. Ta ostatnia, czarno - w kontraście z Urszulkami i Kochanowskim - ubrana symbolizować ma prawdopodobnie rodzaj Fatum, pojawiającego się - z tekstem Leśmiana - na początku spektaklu u opustoszałej kołyski, by przez chwilę wcielić się w Niobe i jej skamieniały posąg (przy słowach trenu XV "Ten grób nie jest na martwym, ten martwy nie w grobie/ Ale samże jest martwym, samże grobem sobie") a na koniec niczym bogini śmierci uprowadzić Urszulkę ostatecznie do Hadesu (?), umieszczonego tym razem w teatralnej zapadni.

Jan Kochanowski, Leśmian, znana solistka baletu, utwory Marcellego i Vivaldiego w nagraniu orkiestry kameralnej Filharmonii Narodowej, instrumenty muzyczne: flet i lutnia, wreszcie sam Hanuszkiewicz jako Jan z Czarnolasu - raz melancholijny, raz liryczny, kiedy indziej niecierpliwy.

Wszystko więc w najlepszym tonie. Tylko że w całym tym jakże subtelnym sztafażu przepada gdzieś piękno i niezwykłość "Trenów". Nie, iżby ginęły całkowicie. Tekst dociera do widowni nie nazbyt zniekształcony, chwilami trochę archaiczny, kiedy indziej zaskakująco "współczesny". Nie traci się niby żadnego istotniejszego momentu, a przecież ma się wrażenie obcowania zaledwie z cytatami. Są to cytaty dobrane starannie, niczym w dysertacjach na zadane tematy: o głębi ojcowskiego smutku ("Żaden ojciec podobno bardziej nie miłował/ Dziecięcia, żaden barziej nad mię nie żałował"), o urągających racjom rozważnego rozumu doświadczeniach zrodzonych z cierpienia ("Kupić by cię, Mądrości, za drogie pieniądze"), o niezasłużonej tragedii każącej podważać obiegowe moralne kryteria ("Fraszka cnota..."), etc, etc. Hanuszkiewicz dba, by ukazać Kochanowskiego zarówno w zwykłej rodzicielskiej rozpaczy, jak i w tym, co zwie się powszechnie "kryzysem światopoglądu". Niestety jedno i drugie rysuje się nie dość przekonywająco. Z dwu najbardziej popularnych prób interpretowania "Trenów": jako krzyku bólu osieroconego ojca oraz jako dramatu myśli, zapowiadającego znacznie późniejszą formę poematu filozoficznego, z owych dwu prób bliższa jest reżyserowi z pewnością interpretacja pierwsza. Ale nie udaje mu się, mimo rozlicznych zabiegów, wydobyć tego, co naprawdę poruszające. Mimo iż zdarza się podobno, że podczas niektórych przedstawień ten i ów szlocha i na widowni, spektakl jest zimny, a tekst zbyt często brzmi po prostu deklamatorsko, pusto. Pewien chłód, nadmierna skłonność do rezonowania, które wedle Przybosia osłabiały wartość samych "Trenów", tu istotnie dają znać o sobie, tym bardziej że rozbudowane działania sceniczne uniemożliwiają jakąkolwiek intymność przeżycia. Z drugiej zaś strony wszystko, co można by pomieścić, w nie nazbyt zresztą szczęśliwej i używanej nieco na wyrost formule "poematu filozoficznego", rysuje się jeszcze bardziej wątło. Sprowadzone w zasadzie do owej "cytatowości", o której była już mowa. Nie ratuje sprawy nawet Tren XIX - mimo Ireny Eichlerówny - jedynej w tym widowisku aktorki naprawdę uprawnionej do mówienia tekstu Kochanowskiego. Która przecie nie na każdym spektaklu zdaje się oddawać tej sprawie serce, może nie do końca przekonana o sensie całości. A jednak znaczna część publiczności spędza owe półtorej godziny w skupieniu. I nie jest wykluczone, że - niezależnie od aprobaty, jakiej udziela zapewne inscenizatorowi - odkrywa nagle, że i sam oryginał literacki, odbębniony kiedyś tam w szkole, wart jest uwagi. Nie jest też wykluczone, że sporo osób przeczyta po spektaklu "Treny", do czego dodatkowo zachęca mała estetyczna książeczka, zawierająca tekst całego cyklu, a sprzedawana ... (doskonały pomysł) razem z programem. Jeśli tak, mimo całej pretensjonalności przedstawienia, skrytej pod pozorami prostoty, miałoby ono pewną wartość. Tym bardziej że od lat już nikogo nie dziwi, że obowiązkami edukacyjnymi przynależnymi w zasadzie szkole coraz częściej obciąża się wyłącznie teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji