Artykuły

Pamiętnik współczesny

Doktor Kotlarczyk, twórca Teatru Rapsodycznego, gdyby nagle ożył i przywędrował do Teatru Narodowego w Warszawie, doznałby wielkiej, ogromnej, prawdziwej radości. Tam bowiem mówią "Treny" Jana Kochanowskiego, tak prawie piękne, jakby długie lata praktykowali u rapsodyków.

Na to przedstawienie posypią się zapewne gromy i jeszcze ja sam zaraz po spektaklu byłem gotów siąść przy maszynie do pisania i obsmarować jak można najgorzej reżysera, scenografa, aktorów. Ale potem przespałem jedną noc, drugą, trzecią - zapały napastliwe wywietrzały mi z głowy, a przedstawienie Adama Hanuszkiewicza ciągle do mnie wraca, nie zapomina się, tak jak się zapomina wiele bardzo nieraz pięknych i w podniosłym nastroju odebranych spektakli.

Są w polskiej literaturze dwie wielkie poezje śmierci: Kochanowskiego i Leśmiana. Kiedy niedawno pracowałem nad olbrzymią audycją radiową o Leśmianie, ciągle jego wiersze o śmierci kojarzyły mi się z poezją Kochanowskiego, bo to nie tylko "Treny", ale i "Psałterz Dawidowy" utkany jest z myśli o sprawach ostatecznych. Hanuszkiewicz, jak się okazało, szedł tym samym tropem. Zderzył ze sobą te dwie poetyki, spotkał ze sobą na scenie tych dwu odległych w czasie, ale myślących właściwie bardzo podobnie poetów. Niestety zrobił to nieśmiało, jakby wstydliwie, przysłonił to spotkanie piosenką, bo Leśmiana wiersz o Urszuli Kochanowskiej i wiersz "Do siostry" śpiewa się, jakby Leśmian to tylko był materiał dla piosenki, a nie poezja równie doskonała jak u Mistrza Jana.

Gdybym miał pokazać na scenie "Treny" zrobiłbym to zupełnie inaczej. Śmierć Urszulki byłaby dla mnie takim samym epizodem z życia poety jak obrzęd Sobótek, jak tłumaczenie "Psałterza", jak życie, zwykłe życie poety rolnika, któremu wśród licznych przygód życiowych zdarzyło się także i to, że umarła mu córka. W moich "Trenach" ten sam korowód panien, które obchodziły sobótkowe misterium, poniósłby trumnę dziecka do grobu w całym lamentacyjnym zgiełku tamtej epoki. Hanuszkiewicz jednak odczytał "Treny" tak jak romantyk. Oderwał je od tła, od życia, od codzienności, od kieratu potocznych spraw. Jego "Treny" to sen, nie wiadomo czyj; jego "Treny" to prawdziwy płacz nad wyjątkowym zdarzeniem. Jego Urszula jest jakąś utraconą dziewczyną. Czy trzyletnią niespełna, jak u poety? Czy raczej jakąś dziewczyną w ogóle, jakimś marzeniem o dziewczynie - gdzie tyleż ojcowskiego bólu co i erotycznych tęsknot. Nie w zgiełku żałobnych lamentacji odchodzi ze świata Urszula na scenie Teatru Narodowego, ale wchodzi do podziemi z chwilą przerwania jakichś erotycznych zwidzeń, marzeń, tęsknot.

Dziwne to zatem przestawienie, nie takie jakby się chciało, ale z drugiej strony dlaczegoś bardzo piękne, choć chwilami na samym brzeżku kiczu. Dlaczegoś zostało ono we wspomnieniach, dlaczegoś na sali panuje skupiona cisza. Co nadaje piękno, znak piękna temu widowisku? Sądzę, że Hanuszkiewicz jeszcze raz wykazał jak niezwykle trafnie umie odczytać formę dzieła, odczytać, to znaczy odnaleźć i pokazać na scenie. Jego "Treny" są nieco nudne, gdyż brak im tradycyjnej dramaturgii, jednak, jak wszystko co rapsodyczne, ale równocześnie na planie pierwszym pojawia się coś, co może zginęłoby z kretesem, gdyby "Treny" zdramatyzować, uteatralnić; nasycić bogactwem scenicznych form - na planie pierwszym pojawia się poezja Kochanowskiego, czyli właśnie to co sprawia, że to w gruncie rzeczy zwyczajne zdarzenie, jakim była śmierć dziecka, i zwyczajne, zgodne z pewnym obyczajem epoki wyrażenie żalu z tego powodu trwa już cztery wieki jako najcenniejszy klejnot poezji polskiej.

Klęska czy sukces? To zależy dla kogo. Dla tych co chcieliby zaliczyć jeszcze jeden sceniczny spektakl - klęska. Dla tych co zechcą wysłuchać jednego z największych dzieł literatury polskiej nie skażonego nadmiarem reżyserskiej inwencji - wizyta w Teatrze Narodowym zapisze się w pamięci. Czegóż trzeba więcej?

Zarzuty jakie dałoby się wysunąć przeciwko koncepcji Hanuszkiewicza i przeciwko samej realizacji - można liczyć jeśli nie na kopy, to na mendle. Najsporniej wypadło chyba samo odczytanie zasadniczej idei "Trenów". Hanuszkiewicz próbuje odczytać "Treny" tak, jakby napisał je romantyk, jako rzeczywisty, prawdziwy płacz duszy poety. Pisze zresztą o tym płaczu, bardzo pięknie w programie, o płaczu, o łkaniu, które rozbrzmiewa we wszystkich wielkich dziełach naszej literatury, jeśli się w nie uważnie wsłuchać. Tymczasem "Treny" są chyba jedynie dziełem sztuki, są świadomie napisanym utworem w pewnym stylu, wzorowanym na poezji starożytnej, napisanym niejako z okazji śmierci dziecka i nie z powodu owej śmierci. To kolosalna różnica. Dzieci umierały wtedy nagminnie, po Urszuli stracił Kochanowski jeszcze jedną córkę, którą pożegnał zaledwie króciutkim epitafium, a w samych "Trenach" napisał dokładnie to, co należało napisać, od bólu i zwątpienia w miłosierdzie aż po mądre życiowe pogodzenie się z wolą Stwórcy.

"Treny" dotarły do nas niejako samotne. Nie znamy obyczaju tamtych lat, nie pamiętamy tej literatury, z jakiej się wywodzą, toteż łatwo zapominamy, że "Treny" to zbiór pewnych formuł żałobnych. Przed zapomnieniem i utonięciem na bibliotecznym cmentarzu ocala "Treny" ich cudownie piękna forma językowa. I Hanuszkiewicz chyba to właśnie rozumie. Dlatego zapewne zdecydował się jedynie na rapsodyczną formułę. Rozumie, ale równocześnie nie po to życie strawił na interpretowaniu poezji romantycznej, by nie dokonać teraz próby potraktowania "Trenów" jak prawdziwej wypowiedzi. Jest zatem w tym spektaklu pęknięcie, zrodziły go dwie nie pasujące do siebie intencje artystyczne, nakazujące wierzyć Kochanowskiemu i nie uwierzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji