Artykuły

Niech nie wracają upiory

- "Ibsen to jest imię jednej z racji - diabelnie nielicznych - pozwalających wierzyć w godność duchową nowoczesnego człowieka" - napisał Stanisław Brzozowski o autorze "Upiorów" i to zdanie otwiera program tego dramatu rodzinnego w trzech aktach, wystawionego przez Erwina Axera na zakończenie swej działalności dyrektorsko-reżyserskiej w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Każde przedstawienie, każdy wybór tego a nie innego dramatu rodzi, teraz może nie zawsze konieczne pytanie: dlaczego właśnie tego autora i tę sztukę teatr ma ochotę zaoferować.

Tym razem okazja jest ważna, recenzent wydaje się uprawniony do szukania przesłania, jakie wieloletni reżyser i dyrektor przekazuje widzom i krytykom w swej pożegnalnej pracy. Mimo że to Ibsen, a klasykę przecież zawsze wystawiać trzeba, mimo że współreżyserem tego spektaklu jest Maciej Prus, który autorem "Upiorów" interesuje się nie pierwszy raz.

A więc "Upiory". Sztuka nie najsławniejsza w dorobku Ibsena, mniej znana niż "Dom lalki", pozbawiona akcentów społecznych np. "Wroga ludu", którego z takim powodzeniem jeszcze w czasie tzw. propagandy sukcesu wystawił Teatr Powszechny w Warszawie w reżyserii Kazimierza Kutza. "Upiory" jako dramat rodzinny w trzech aktach - tak głosi podtytuł - w wątku fabularnym mówią o tym jak życie, postawy i działalność rodziców odbijają się na dzieciach. W warstwie szerszej: o prawie jednostki do wolności w sensie wyboru sposobu życia i nieskrępowanego głoszenia poglądów, a także o wadze kłamstwa i prawdy w życiu człowieka, na co położony został główny akcent w tym przedstawieniu.

"Upiory" osadzone są na północy, w niewielkiej osadzie ponurej Skandynawii, daleko od miasta, gdzie tętni życie i od Europy z Paryżem artystów, który symbolizuje dla jednych wolność i słońce, dla drugich źródło anarchii i wolnomyślicielstwa. Salon, w którym toczy się akcja przedstawienia na Mokotowskiej jest ciemnoszary, przygnębiający. Sprawia wrażenie, jakby w nim było zawsze zimno. Kiedy Oswald, nieszczęsne dorosłe dziecię tragedii rodzinnej w ostatniej scenie ostatniego aktu wola o światło, chodzi - rzecz jasna - nie tylko o odsłonięcie po ciężkiej nocy i deszczowych dniach zasłon i wpuszczenie odrobiny słońca. Metaforycznie - chodzi o rozjaśnienie atmosfery.

Ta atmosfera to sztywne trzymanie de konwenansów, tego, co stateczny ogół, reprezentowany tutaj przez konwencjonalnego i konserwatywnego pastora Mandersa uważa za słuszne. Słuszne jest utrzymywanie pozorów, jeżeli ukrywają one brzydką rzeczywistość. Nie może się pogodzić z tym pani Alving, która niegdyś wychodząc za mąż w ramach konwenansu i dla pieniędzy, zmuszona jest płacić potem przez całe życie cenę tej transakcji: trwanie w świecie pozorów i upiorów. Pani Alving jest Norą, która uciekła z domu rodzinnego i odepchnięta przez człowieka, którego szanowała, a może kochała, musiała,do niego wrócić. Powróciła z pełną determinacją, jej dalsze życie było koszmarem, ale umie je dźwigać z godnością. Mąż, alkoholik i "rozpustnik" nie żyje, ona podtrzymuje legendę jego nieskazitelności w oczach społeczeństwa, dla dobra syna.

Halina Mikołajska witana przez oklaskami po raz pierwszy na scenie, którą musiała na wiele lat opuścić z przyczyn politycznych, gra kobietę silną i pełną godności. Na zewnątrz utrzymuje pozory, musiała ustąpić, ale wewnętrznie jest przekonana o własnych racjach. Ma swoje własne zdanie, którego umie bronić. Halina Mikołajska stworzyła postać, której opozycja wewnętrzna, a później zewnętrzna wobec opinii społeczeństwa (ucieleśnionej na scenie w postaci pastora Mandersa) wynika z silnych przekonań i racji moralnych. Jest opanowana i chłodna, wydaje się, że żadna sytuacja nie jest w stanie doprowadzić jej do rozpaczy. Miłość do syna, która w równej mierze jest motorem jej postępowania, co przekonania o wartości pewnych praw podstawowych w życiu człowieka, zagrała w sposób stonowany. Halina Mikołajska gra kobietę, która nauczyła się ukrywać swoje emocje. Jak można było przewidzieć jest to znakomita rola znakomitej aktorki i jednocześnie najlepsza w spektaklu.

Poza nią występują w tej sztuce ludzie słabi: Pastor Manders to człowiek, który dba o opinię i układy, jakkolwiek prawda, którą ujawnia o życiu i charakterze swojego męża pani Alving dociera do jego serca. Edmund Fetting potraktował swojego bohatera nieco karykaturalnie. Pewne gesty, niekiedy intonacja głosu wzbudzają na widowni - trzeba przyznać, że zgodnie z intencją aktora - śmiech. Fetting nie współtowarzyszył Halinie Mikołajskiej na aktorskiej drodze: pani Alving jest postacią serio, pastor Mariders - postacią zagraną z dystansem. Fetting nie wydaje się jej specjalnie lubić. Być może, cała sprawa polega na tym, że pod światopoglądem pani Alving Halina Mikołajska jako człowiek mogłaby się w ogólnej jego formule podpisać, gdy natomiast Fetting gra postać, z której sposobem myślenia nie ma tak wiele wspólnego. I

W tym dramacie rodzinnym uczestniczą jeszcze Cezary Morawski, który bardzo się starał, aby syna pani Alving nie zagrać według schematu artysty-cygana-dekadenta. Joanna Szczepkowska, podkreślająca w roli Reginy Engstrand jej biologiczną żywotność i małe ambicyjki oraz Henryk Borowski, stwarzający jak zawsze pełną ludzkich cech postać charakterystyczną stolarze Engstranda.

Jest więc to, poza zastrzeżeniami do roli Fettinga, sztuka dobrze i równo zagrana, z nastrojową scenografią Ewy Starowiejskiej. Zagrana szczególnie dobrze i w sposób umiarkowany (bez natarczywej lub przesadnej ekspresji) w scenach końcowych, kiedy prawda wychodzi na jaw. A Oswald pogrąża się w chorobę, której straszliwości w latach osiemdziesiątych XX wieku nie bardzo możemy już pojąć. Gra aktorów w tych partiach niewątpliwie ratuje sztukę, która nagle w momentach końcowych okazuje się bardzo staroświecka. Mimo że jej przesłanie jest niewątpliwie słuszne (choć podane przez Ibsena zbyt dydaktycznie i teatralnie) - kłamstwo zawsze się mści, a prawda bywa tak okrutna, że czasami trudna do zniesienia.

Przedstawienie to, nie pierwsze w Teatrze Współczesnym, skłania raczej nie do emocjonalnych wzruszeń, a do intelektualnych rozmyślań. Mimo kunsztu aktorskiego i reżyserskiego "Upiory" tak jak przedtem np. "Kobieta" Bonda są nieco powolne w narracji reżyserskiej, trochę nużą nawet, choć nie niecierpliwią. Pozostawiają widza chłodnym. Mimo że w elegancki sposób przekazują ostrzeżenie przed życiem w kłamstwie, jak także, że przeszłość potrafi wrócić, a upiory, które straszyły nas dawniej mogą się jeszcze pojawić. Szansą, aby się nie pojawiły znowu, jest dążenie do prawdy i zachowania godności nawet za ceną nieulegania presji otoczenia.

Takie, wydaje się, przesłanie chciał przekazać w "Upiorach" Erwin Axer, odchodząc z Teatru Współczesnego. Ważne jest ono zawsze, ale w swym ogólnym metaforycznym sensie wydaje się szczególnie istotne, kiedy niedawną przeszłość poddaje się już analizie intelektualnej, a od każdego człowieka zależy, aby jej złe cechy nie powróciły. Co prawda, jest to widzenie humanisty, filozofa, moralisty, a nie polityka - czy realne, pokaże czas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji