Artykuły

Słobodzianek: Pójdziesz za mną w ogień

Tadziu już w czasach studenckich miał plan twórczości. Miał oddzielne teczki z tytułami przyszłych sztuk: "Car Mikołaj", "Obywatel Pekosiewicz" i "Prorok Ilja" - mówi Jerzy Pilch o TADEUSZU SŁOBODZIANKU.

Zygmunt: A teraz Państwo Młodzi, będzie prezent! Świecznik! Srebrny! Podoba się?

Jakub Kac: Czyj to?

Dora: Mój!

Abram: Boże!

Menachem: Kurwa!

Władek: Dzięki.

Marianna: Piękny!

Scena wesela jest najbardziej chyba wstrząsającym fragmentem "Naszej klasy", sztuki Tadeusza Słobodzianka nagrodzonej właśnie Nike.

Panną Młodą jest Marianna, jeszcze niedawno Rachelka, córka zamożnego właściciela młyna. W pogromie latem 1941 r., w którym polscy sąsiedzi spędzili Żydów z miasteczka do stodoły i podpalili, zginęła cała jej rodzina. Ją ukrył kolega z klasy Władek.

Władek, Pan Młody, z biednej chłopskiej rodziny. Z trudem załatwił chrzest Racheli i ślub, ksiądz zażądał trzech metrów żyta. Na wesele zaprosił kolegów z klasy.

Wszystkie prezenty weselne polscy goście zrabowali w domach pomordowanych Żydów.

Srebrny świecznik przyniósł Zygmunt. Za okupacji sowieckiej złamany przez NKWD wydał kolegów, a o donos oskarżył kolegę z klasy Jakuba Kaca. W czasie pogromu gwałcił i mordował.

Jakub Kac, który pyta, czyj to świecznik, już nie żyje. Za Sowietów organizował potańcówki i śpiewanie radzieckich piosenek w byłym domu parafialnym przerobionym na kino Aurora. Został zatłuczony przez trójkę klasowych kolegów, w tym Zygmunta.

Dora, która rozpoznaje, że świecznik był z jej domu, też już nie żyje. Została zgwałcona przez tę samą trójkę, a potem, z niemowlakiem przy piersi, zginęła w stodole.

"Kurwa" - komentuje jej mąż Menachem, kierownik kina Aurora. Proponował przenieść tam ławki z kościoła, który i tak się zlikwiduje. Menachem żyje, ale w ukryciu, na strychu u Zochy, koleżanki z klasy.

Abram, który wzdycha: "Boże", jest rabinem. Zdążył przed wojną wyjechać do Ameryki, skąd nieświadom niczego śle nostalgiczne kartki do morderców i do zamordowanych.

W sztuce Słobodzianka, której akcja toczy się od pierwszego dnia pójścia do szkoły dziesiątki dzieciaków, a doprowadzona jest do kresu życia każdego z nich, umarli są wciąż obecni na scenie.

To wesele miało swój pierwowzór. Stanisław Ramotowski z Radziłowa, gdzie trzy dni wcześniej niż w Jedwabnem mieszkańcy spalili żywcem swoich żydowskich sąsiadów, uratował Rachelę, córkę młynarza, i kilka miesięcy później wziął z nią ślub ("Ksiądz z początku chciał sześć metrów żyta - opowiadał mi. - Mówiłem, że Niemcy za wyrobienie papierów biorą mniej, spuścił w końcu do trzech metrów").

Słobodzianek przymierzał się do napisania sztuki, której akcja miała się rozgrywać w Jedwabnem, tuż po wydaniu głośnej książki Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi" w 2000 r. Według jednego z jego wczesnych pomysłów osią miało być wesele Anno Domini 1941.

Zabrałam Tadeusza do Ramotowskich, z którymi się zaprzyjaźniłam, pisząc książkę o Jedwabnem. Zadawał panu Stanisławowi masę szczegółowych pytań, jakby scena wesela żyła już własnym życiem na teatralnej scenie, a on tylko przestawiał postacie z miejsca na miejsce. Ramotowski wydobywał z pamięci strzępki zdarzeń: - Było dużo samogonu. Matka Rachelki (którą też ukrył przed pogromem, a wkrótce wskutek donosu zabrana do getta zginęła) siedziała na ławie oddzielnie, nie przy stole; nie była za bardzo zaproszona, a zresztą i tak jedzenie było niekoszerne. Kolega, który brał udział w biciu i podpaleniu Żydów, a teraz należał do tej samej komórki Armii Krajowej co pan Stanisław, upił się i strzelał w okna.

W "Naszej klasie" do okna strzela przyjaciel Zygmunta i ofiara jego donosu do NKWD Rysiek, próbując odgonić od siebie widmo proszącej go do tańca Dorki.

Obudziło mnie Jedwabne

Gdy pracowałam w białostockim archiwum nad książką o Jedwabnem, gościłam u Słobodzianka w starym wielkim domu z opuszczonym ogrodem, w samym środku miasta, to był 2001 r. Wchodziło się na piętro, gdzie po jednej stronie schodów była jego pracownia, coś między rekwizytornią teatralną a laboratorium szarlatana. Mnóstwo rekwizytów z Wierszalina, ikon, drewnianych świątków, sterty książek, palące się świeczki. Po drugiej stronie schodów była część rodzinna i kiedy jego żona Halina (teraz była żona, scenografka, wykłada w szkole lalkarskiej) wnosiła do salonu paterę z domowymi ruskimi pierogami, przy wielkim stole nakrytym koronkowymi serwetami już siedziały ich dwie córki, dobrze wychowane dziewczynki, starsza Ania i młodsza Ewka, a pan domu siadał ostatni, miałam poczucie, że przeniosłam się do XIX-wiecznej sztuki rosyjskiej.

Poznałam go w latach 90. - był już znany z Teatru Wierszalin i sztuk zakorzenionych w kraj-

obrazie pogranicza polsko-białoruskiego - gdy ubierał się w czarny welurowy garnitur, miał dużą brodę i chodził zbyt dostojnie jak na swoje 40 lat. Miałam wrażenie, że uważa się za postać stamtąd, z Wierszalina, prawosławnej wsi w Białostockiem zbudowanej w latach 30. przez białoruskiego chłopa Eljasza Klimowicza, który ogłosił się prorokiem Ilją, a wieś - Nowym Jeruzalem.

Słobodzianek przekonywał mnie, że tylko peryferie mają w sobie moc i że warto mieszkać tam, gdzie można odbudować wartości pogranicza. Uwierzyłam mu - bo mówił przekonująco. Później stwierdził, że na polskiej prowincji wytrzymać się nie da, i przeniósł się z Białegostoku do Warszawy.

Tłumaczył mi potem: - Moje wyobrażenia o pograniczu to był sen, w który zapadłem na wiele lat. Z mitu o Wierszalinie obudziło mnie Jedwabne. Zrozumiałem, że pogranicze nie było żadną sielanką, że było podszyte nienawiścią, zbrodnią i że trzeba się rozliczyć z przelanej krwi.

Z Syberii do Białegostoku

Gdyby nie odwilż chruszczowowska i upór jego mamy, zostałby pewnie rosyjskim dramaturgiem. Jego rodzice żyli na Syberii, w Jenisiejsku, dokąd oboje trafili na tzw. wolną zsyłkę, i tam się poznali. Każde z nich z konspiracji AK-owskiej, aresztowani przez NKWD w 1944 r., mieli za sobą osiem lat łagru. Ojciec już sobie ułożył życie w Jenisiejsku, miał pracę - prowadził domowy zakład protetyczny - i chciał zostać. Jego ukochany Lwów był w Związku Radzieckim, Polska była komunistycznym krajem, co za różnica, gdzie mu przyjdzie żyć. O powrocie zdecydowała patriotycznie wychowana mama. Tadeusz nie miał jeszcze roku, gdy w 1955 r. przebył drogę z Syberii do Polski.

Osiedlili się w Białymstoku. Zapamiętał przyjęcia imieninowe rodziców, na które przychodzili ich przyjaciele z łagrów i na których już przy przystawkach zaczynały się opowieści, jak taki pasztet robili z marchwi i że na 11 listopada ozdobili tort marchwiowy białym orłem z kaszy. Zawsze w konwencji żartów, żadnej martyrologii. Ojciec wpajał mu mitologię Lwowa, swego miejsca urodzenia, matka - Wilna, gdzie studiowała przed wojną.

Prawdziwy Polak, z porządnej kresowej rodziny, nie będzie miał żadnych zahamowań, by rozliczać się z Polską i jej mitami.

- Dorastałem w tradycji wielokulturowości i wieloreligijności - opowiadał mi. - Białorusini, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, Niemcy - to wszystko się kotłowało w naszej rodzinie, wśród naszych bliskich. Pamiętam opowiadania jednej z ciotek, która przed wojną chodziła w Białymstoku na religię prawosławną, a też z ciekawości i na katolicką, i na żydowską. Inna ciotka wyszła za mąż za rosyjsko-francusko-szwedzkiego barona. Moja mama, prawosławna z domu, wyszła za ojca, katolika z polsko-ukraińskiej szlachty wołoskiej, który miał ponoć jakąś domieszkę kozackiej krwi.

Słobodzianek miał 20 lat, kiedy przeczytał książkę Włodzimierza Pawluczuka o Wierszalinie. Wsiadł na rower i pojechał tam.

- To był rok 1975-76 i żyli jeszcze wyznawcy Ilji - opowiadał. - Zobaczyłem, co zostało ze stolicy świata, gdzie za życia proroka w święta prawosławne przyjeżdżało tysiące ludzi - dom, obora, stodoła, niesamowite dęby, ruiny po cerkwi i po rozebranych jeszcze przez Sowietów domach. Z dawnych mieszkańców Wierszalina żyli tylko jurodiwyj Wasyl, który na widok kogoś obcego uciekał w krzaki, gdzie śpiewał pieśni religijne odganiające szatana, trzy święte kobiety oraz Wołoszyn, prorok techniki, miejscowy Leonardo da Vinci, który konstruował najrozmaitsze pojazdy i perpetuum mobile.

Wyznawcy czekali na powrót proroka Ilji. Słobodzianek słuchał legend, że on żyje, mieszka na Kremlu, doradza Breżniewowi. Wiele lat później, już po napisaniu "Proroka Ilji", Słobodzianek dotarł do akt Ilji-Klimowicza w Grodnie. Wynikało z nich, że po wkroczeniu Sowietów 17 września 1939 r. został aresztowany i skazany na pięć lat łagru. Miał wtedy 75 lat, do domu już nie wrócił.

Dziadek Słobodzianka od strony mamy Antoni Olendzki, który znał Klimowicza, nie tylko wyznawał podobną filozofię co Ilja, ale też przypominał go wyglądem - zawsze w ciemnym surducie, z wielką brodą. Miał furmanki, konie oraz wozaków i kierował zwożeniem cegieł na budowę kościołów, cerkwi, synagog. Według legendy rodzinnej przed wojną na jego imieniny zjeżdżało się z życzeniami całe miasto - ludzie wszystkich narodowości i wyznań. Do końca życia, czyli jeszcze w PRL-u lat 50., chodził w surducie, a w niedzielę ubierał tak zwaną fanaberię, czyli przodzik od kamizelki. Kiedy szedł do kościoła, dawał zawsze dziadowi grosza ze słowami: "Masz, dziadu, grosz i módl się, aby z chama nie był pan".

Słobodziankowi zostało dużo z dziadka, i z wyglądu, i z umiłowania starego świata ze swoim oczywistym porządkiem, tyle że posiadł do tego duszę obrazoburcy i rewolucjonisty.

Wychowany był w katolicyzmie, ale w domu obchodzono też święta prawosławne. Wszystko razem składało się na wyobrażenie o Polsce otwartej i tolerancyjnej. Gdy zaczął się zastanawiać, ile razy jego matka w Wilnie, a ojciec we Lwowie byli świadkami nienawiści etnicznych, getta ławkowego, pogromów i dlaczego nigdy mu o tym nie opowiadali, nie miał już kogo o to zapytać.

Główny powód mojego odejścia

Wielu reżyserów, aktorów, krytyków, scenografów na przełomie lat 70. i 80. marzyło, żeby ich nazwisko nie pojawiło się w recenzji Jana Koniecpolskiego. Ukrywający się pod tym pseudonimem Tadeusz Słobodzianek oddawał hołd Konradowi Swinarskiemu, ale innych smagał tak, by rany krwawiły jak najboleśniej. Szczególnie upodobał sobie znęcanie się nad Adamem Hanuszkiewiczem, w tamtych latach sławą polskiego teatru. "Porównywać Dziady Konrada Swinarskiego i Dziady Adama Hanuszkiewicza to tak, jakby porównywać gotycką katedrę i stos kamieni, wysiłek i zmęczenie podczas budowy takie same. Huk i rozgłos też, chociaż może przy stosie kamieni większy, szczególnie kiedy stos sam przed sobą wali się bez przerwy" - pisał Koniecpolski, i nie jest to najostrzejsza próbka jego stylu.

Recenzje drukował w "Studencie" w 1978 r. - był wtedy studentem teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim - i dość szybko zaczęto kupować krakowski dwutygodnik akademicki, by poczytać, kogo tym razem Koniecpolski poniewiera. Po recenzji zatytułowanej "Hamleś" z przedstawienia Jerzego Krasowskiego w Teatrze Nowa Huta reżyser udał się do komitetu wojewódzkiego partii poskarżyć się na "Studenta": "Ci czerwoni bojówkarze ze Studenta biją we mnie, bo ja podczas wojny do AK należałem" - tak przynajmniej opowiada Słobodzianek. Po kolejnym skandalu mieli go w "Studencie" już nieźle dosyć i wtedy dostał propozycję z "Polityki".

Po spektaklu w krakowskim Teatrze Słowackiego sztuki "Brat naszego Boga" o błogosławionym bracie Albercie pisał w "Polityce": "Kiedy Wojtyła został wybrany na papieża, okazało się, że mamy w Polsce jeszcze jednego wybitnego poetę i dramatopisarza". I dalej: "Nic na to nie można poradzić, że największym dramatopisarzem XX wieku jest kryminalista, złodziej i sutener - Jean Genet". Przedstawienie wykonano z ogromnym nakładem sił i środków i towarzyszyła mu ogólnonarodowa feta - opowiadał mi. - A młody Wojtyła napisał sztukę, z której niewiele wynika. Bo dyskusja w obrębie dobra jest jałowa. Nie są ciekawe np. dylematy moralne zakonnicy, ale historia, kiedy kurwa zostaje zakonnicą bądź odwrotnie. Teatr jest domeną szatana i płodne umysłowo jest w nim to, co pokazuje uwodzicielską siłę zła.

Odszedł z "Polityki", gdy wprowadzono stan wojenny. "Żeby tak prawdę powiedzieć i nie mitologizować tego momentu - opowiadał w jednym z wywiadów - to głównym powodem mojego odejścia było to, że nie chciało mi się już pisać o teatrze, wykorzystałem więc sytuację".

Nie miał ciągot ani do władzy, ani do opozycji, i po latach nie dopisuje sobie nic do życiorysu.

Jerzy Pilch, przyjaciel z tamtych krakowskich czasów: - Była nas trójka: Marian Stala, Tadziu i ja, którzy razem pielęgnowali życie towarzyskie z właściwą nadmiernością. Każdy z nas marzył o wejściu do literatury, z tym że Tadziu już w czasach studenckich miał plan twórczości. Miał oddzielne teczki z tytułami przyszłych sztuk: "Car Mikołaj", "Obywatel Pekosiewicz" i "Prorok Ilja". Mnie się wtedy wydawało, że takie długofalowe planowanie to dziecinada, a on był najbardziej dojrzały z nas trzech. Wszystko zrealizował, co jest wciąż źródłem mojego zadziwienia".

Nie czułem się nigdy zniewolony

"Solidarnością" się nie zachłysnął. - Mój stosunek do "S" był zawsze ambiwalentny - mówił mi. - Mam taką naturę, że jak się zaczyna coś masowego, to automatycznie się dystansuję. Poza tym ja nie czułem się nigdy zniewolony przez komunizm. Grono moich rodziców, nauczycieli to nie byli ludzie, którzy mnie okłamywali, ja wiedziałem, co to Katyń, zanim nauczyłem się czytać i pisać. Nie musiałem niczego odreagowywać.

Czas wojenny wspomina jako horror, acz nietypowo: - Te "wieczerniki" po kościołach, ci artyści, co poczuli się kolegami Pana Jezusa i koleżankami Matki Boskiej. Przymilanie się ludzi sztuki do Kościoła wynaturzyło istotę teatru. Po stanie wojennym wszyscy wyszli zdeptani, "Solidarność", inteligencja polska, teatr, tylko Kościół wyszedł triumfujący i zwycięski.

W 1985 r. pisze "Cara Mikołaja". We wsi Krynki w latach 30. pojawia się handlarz świętych obrazów, w którym miejscowa ludność rozpoznaje cara Mikołaja II. - Dwie takie postacie pojawiły się na Białostocczyźnie w początkach lat 30., podawały się za cara, który cudem uciekł spod ostrzału bolszewickich luf - opowiadał Słobodzianek. - Mój bohater Mikołaj Regis jest hochsztaplerem, który żeruje okrutnie na naiwności ludzi. Uruchomił demony i odszedł. Czy nie jest to dziś dla nas fascynujące? W "Carze Mikołaju" pojawia się przywołany z pobliskiego Wierszalina, by udzielić carowi ślubu, "Ilja, miejscowy Jezus Chrystus", bohater późniejszych sztuk Słobodzianka. On jeden, sam uzurpator, rozpoznaje w carze uzurpatora.

Bohaterem kolejnej sztuki, "Obywatela Pekosiewicza", opowieści o koszmarze prowincjonalnej esbecko-partyjno-kościelnej Polski, jest wzorowy obywatel PRL-u, ongiś przerzucone przez druty dziecko z obozu koncentracyjnego - stąd nazwisko Pekosiewicz nadane mu od Powiatowego Komitetu Opieki Społecznej. W 1968 r. zostaje wykorzystany do ubeckiej prowokacji, której ofiarą mają zostać pospołu lokalny biskup i były komendant UB, u którego wykryto żydowskie pochodzenie.

- Marzec jest dla mnie fundamentalną sprawą w nowożytnej historii Polski - mówił mi Słobodzianek. - Napisałem "Pekosiewicza" w 1986 r. w odpowiedzi na wycie krytyki, że nie ma współczesnej sztuki o naszych czasach. Zdobyłem nagrodę w konkursie ogłoszonym przez Dejmka, po czym nałożono całkowity szlaban na sztukę. Udało się w końcu ją wystawić w Teatrze Jaracza w Łodzi w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, kilka dni przed wyborami 4 czerwca 1989 r.

W latach 80. sporo reżyserował - Białoszewskiego, Schaeffera, Calderona, sztuki dla dzieci. Iza Dąbrowska, która gra teraz w "Naszej klasie", a ze Słobodziankiem pracuje od 20 lat: - Urządzał nam poligon, ciężko było wytrwać. Czasem aktor długo błądzi, trzeba dać mu czas na zespolenie z rolą. Tadeusz nie wytrzymywał, mówił mi, że nie ma cierpliwości czekać, aż aktor urodzi rolę. Wiedział o tym i sam zrezygnował z zawodu reżysera.

W tamtych latach pisał też dla Białostockiego Teatru Lalek i jeździł po Polsce jako kierownik literacki: Kalisz, Białystok, Poznań, Łódź. W końcu, już u zarania III RP, Teatr Miniatura w Gdańsku. Konflikt, który tam wybuchł, skończył się odejściem całej grupy z Białegostoku, jeszcze Piotra Tomaszuka i kilku aktorów.

- "Solidarność" wypowiedziała nam wojnę. Ja uważałem, że w teatrze powinni rządzić artyści, że trzeba stworzyć model nowoczesnego teatru. A sprzątaczki i portierzy zrzeszeni w "Solidarności" wypowiadali się na temat nikomu niepotrzebnego przedstawienia "Turlajgroszka", gdzie są "ruskie śpiewy" i "ruski krzyż".

Walcząc z monopolem Kościoła

Postanowili z Tomaszukiem stworzyć własne miejsce. Towarzystwo Wierszalin miało być nie tylko teatrem, ale też taką enklawą, stowarzyszeniem artystów poszukujących prawdy o swoich korzeniach i miejscu w życiu i świecie. Odwoływali się do Wierszalina, bo dla nich obu było to miejsce magiczne.

Towarzystwo Wierszalin nie miało nic na stanie oprócz "Turlajgroszka", wspólnie przez nich napisanej sztuki, którą grali w Miniaturze. Wyprowadzona z białoruskiej tradycji okrutna opowieść o losach małego chłopca, którego rodzice oddają wędrownemu handlarzowi, czortowi uczącemu go kraść, kłamać i poniewierać krzyż; kiedy chłopiec odbywa pokutę - turlanie grochu na klęczkach - by zdobyć miłość rodziców, nie dostaje jej.

Iza Dąbrowska wynosiła z rodzinnego domu babci pod Białymstokiem ręczniki, ikony, stare kosze, żeby były rekwizyty. - Mieliśmy teatr bez ziemi. Graliśmy spektakle gościnnie, składowaliśmy dekoracje, gdzie się dało.

Piotr Tomaszuk: - Nie mieliśmy nawet własnego magnetofonu, własnego reflektora czy środka transportu, żebraliśmy o użyczenie nam szkolnych sal gimnastycznych na próby, aktorzy w przerwach między naszymi objazdami po Polsce nie mieli z czego żyć.

Słobodzianek pisał "Proroka Ilję". Wyreżyserował go sam dla telewizji w 1994 r. - To wymyślona historia inspirowana dziejami Klimowicza - mówił mi - ale to nie jest tylko jego historia. To rzecz o mechanizmach szukania świętości. Zawsze fascynowali mnie ludzie, którzy na własną rękę próbowali odczytywać Biblię i żyć z nią w zgodzie, walcząc z monopolem Kościoła na jej interpretację.

W Wierszalinie chłopi u boku proroka pełnili funkcje św. Piotra, św. Pawła, św. Jana, Matki Boskiej, archaniołów. W sztuce Słobodzianka chłopi, nie mogąc się doczekać zapowiedzianego końca świata, postanawiają ukrzyżować proroka. Losują role, kto będzie Piłatem, kto Setnikiem, kto Judaszem.

Słobodzianek ma zwyczaj pisać kolejne wersje swoich sztuk, dopasowując je do teatru, do aktorów. Jest z siedem czy osiem zapisanych wersji "Proroka Ilji", w ostatniej, granej (też w Polsce) przez słowacki Teatr Tatro, w reżyserii Ondreja Spišáka, Judasz dostał rozbudowaną rolę.

- Judasz w swojej wierze idzie do końca - opowiadał mi Słobodzianek - i płaci najwyższą cenę, wymierzając sobie karę Judasza, czyli popełnia samobójstwo. W ten sposób Judasz nagle staje się przeciwieństwem proroka Ilji, który uważa się za wcielenie Jezusa, ale losu Jezusa nie umie czy nie chce przyjąć. Woli żyć i pieprzyć się z Olgą.

Ciekawi mnie diabeł

Niemal w każdej swojej sztuce Słobodzianek wdaje się w zasadniczy spór z Panem Bogiem.

- Ciekawi mnie diabeł ze swoimi racjami - mówił mi. - I anioł, który dobija się o dobro za pomocą miecza płonącego. I co wynika z natury Boga, tego Boga ze Starego Testamentu, pełnego sprzeczności.

Spierając się z Panem Bogiem, chętnie przyciera nosa Kościołowi.

W wywiadzie dla "Notatnika Teatralnego" w 1993 r. mówił o pojawieniu się nowego przeciwnika teatru: "Komunistów próbuje zastąpić Kościół, jeden monolit próbuje się zastąpić drugim. To oczywiście z punktu widzenia dramatu polskiego jest sytuacja bardzo płodna, no bo przeciwnik jest godny".

"Prorokiem Ilją" najpierw naraził się kurii prawosławnej. - Kuria posłużyła się posłem mniejszości białoruskiej, który napisał list otwarty z żądaniem, by zakazać mi administracyjnie "pokazywania prawosławnych Białorusinów jako ludzi naiwnych i prymitywnych", bo ja, katolik, godzę w wartości prawosławne. Jako przykład podał zdanie wypowiedziane przez chłopa, bohatera mojej sztuki, który niosąc wielki prawosławny krzyż, narzeka: "O kurwa, jaki ciężki".

Katolikom też było nie w smak: pewien senator ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego oskarżył Słobodzianka o bezczeszczenie wartości ewangelicznych, a w szkole teatralnej w Krakowie sztuka spadła z afisza, ponoć pod naciskiem kurii biskupiej.

"Kowala Malambo" zdjął Słobodziankowi tuż przed premierą w 1992 r. dyrektor warszawskiego Teatru Guliwer. Jest to historia kowala, prostego, uczciwego człowieka, który ma ciężko. Pan Jezus przeprasza kowala za zło, które zostało mu wyrządzone, ale na końcu funkcjonariusz Kościoła święty Piotr, wbrew Jezusowi, nie wpuszcza kowala do nieba. Sztuka miała być pretekstem do rozmowy dzieci z rodzicami na temat wiary, dobra, zła, Pana Jezusa. Do rządu dusz aspirowało wtedy Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, które nie uznawało takich tematów do dyskusji. Dyrektor nie chciał się narazić.

Rada Etyki Mediów zarzuciła mu, że używając zwrotu "zawsze dziewica" w stosunku do senatora ZChN, naruszył zasadę szacunku i tolerancji. Chodziło o tekst w "Gazecie" z 2001 r., w którym Słobodzianek relacjonował spotkanie z Grossem, autorem "Sąsiadów", w Białymstoku: "Zjawia się zorganizowana grupka obywateli (kraciaste marynary, kolorowe krawaty, złote zęby, zabójcze baki i grzywki) i rozmieszcza się chytrze po całej sali. Jak się później okazuje, są to przedstawiciele Ku-Klux-Klanu z Jedwabnego, czyli Komitetu Obrony Dobrego Imienia Jedwabnego, o którym senator Czuba Zawsze Dziewica powiedziała, że jest Komitetem Obrony Dobrego Imienia Polski".

Profesor polonistyki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego napisał donos na dyrektora Domu Pracy Twórczej na Wigrach znajdującego się w dawnym klasztorze Kamedułów, że gościł Słobodzianka, a nie powinno się dopuszczać go do miejsca, na którym stopę swoją postawił Jan Paweł II.

Słobodzianek macha ręką. Mówi, że to najprostszy PR sprowokować atak funkcjonariuszy policji mentalnej. A tu trzeba serio podjąć rozmowę - o polskim katolicyzmie, o męce Chrystusa, o niepokalanym poczęciu, o Matce Boskiej Królowej Polski.

Kłaniamy się sobie z daleka

Dla Teatru Wierszalin Słobodzianek napisał jeszcze "Merlina". W średniowiecznej opowieści czarodziej Merlin wyprawia rycerzy Okrągłego Stołu na poszukiwanie relikwii św. Graala i walkę z potworami uosabiającymi siedem grzechów głównych, przyświeca im idea stworzenia państwa doskonałego. U Słobodzianka rycerze, zabijając siedmiogłową bestię, przejmują jej grzechy: pychę, gniew, zawiść, lenistwo, chciwość, lubieżność, nienasycenie. Choć nie warto redukować "Merlina" tylko do opowieści o ludziach "Solidarności", którzy spotkali się ze swoimi przeciwnikami przy Okrągłym Stole w nadziei, że uda im się zbudować lepszy świat, to też i na tym - jak podkreślali recenzenci - polega siła tego dramatu.

Z Piotrem Tomaszukiem nie wytrwali w Wierszalinie razem. Słobodzianek odszedł, wycofał "Turlajgroszka" z repertuaru teatru. - Minęło, nie chcę tego roztrząsać - mówi Tomaszuk. Duża część tego, co robiłem później, to była również chęć udowodnienia Tadeuszowi, że teatr przetrwa. Ale łączył nas nie tylko teatr, ale i przyjaźń. - Tadeusz jest ojcem chrzestnym mojej córki. Gdy spotkamy się przypadkiem na jakimś festiwalu teatralnym, kłaniamy się sobie z daleka.

Z wybitnym reżyserem Mikołajem Grabowskim tworzyli razem nowe oblicze Teatru Nowego w Łodzi. To za czasów Grabowskiego Kazimierz Dejmek wyreżyserował Słobodzianka "Sen pluskwy, czyli towarzysz Chrystus" o dalszych losach Prysypkina, bohatera "Pluskwy" Włodzimierza Majakowskiego. Zamknięty w klatce w moskiewskim zoo jako okaz burżujus vulgaris z popijającą jego krew pluskwą Prysypkin zostaje po rozwiązaniu Związku Radzieckiego wypuszczony z klatki i wyrusza w kraj. Już wkrótce Słobodzianek i Grabowski pokłócili się na śmierć i życie. Mieli jeszcze jedno podejście - Grabowski zaczął próby najnowszej sztuki Słobodzianka "Nasza klasa", ale współpraca się nie udała.

Głośno było kilka lat temu o gwałtownym rozstaniu Słobodzianka z dyrektorem Teatru Narodowego Janem Englertem. Z trzaskiem wyprowadzając swoje Laboratorium Dramatu z małej sceny Narodowego, Słobodzianek powtarzał, że wolałby się co tydzień kąpać w szambie, niż chodzić na dywanik do dyrektora Englerta. Nie wytrzymał uzgadniania repertuaru. Porzucił marmury, dyrektorski gabinet, ekskluzywną scenę, gdzie aktorów można oświetlać za pomocą kilkudziesięciu podczepionych pod sufit kamer, choć oznaczało to borykanie się z brakiem pieniędzy i lokalu.

Porywa mnie taki teatr

Jego fani mówią, że rozkwit młodej polskiej dramaturgii to w dużej mierze zasługa Słobodzianka. Kolejne roczniki dramaturgów, reżyserów, aktorów uważają, że odmienił ich życie - słyszę.

- Pisałam sztukę, poszczególne sceny wrzucałam Tadeuszowi na maila. Odpowiadał: Idź teraz w to, wyślij następną scenę. Powtarzał, że muszę się skupić, a nie zajmować dziesięcioma rzeczami naraz, aż podpisał jakieś pismo i czekał na mnie pokój w Domu Pracy Twórczej nad Wigrami - opowiada Małgorzata Sikorska-Miszczuk, dramaturg. - Tak napisałam "Szajbę", która została wystawiona w Teatrze Laboratorium. Są inni fajni dyrektorzy teatru czy inne fajne warsztaty, ale ta energia, pasja i te możliwości, które Słobodzianek stwarza dramaturgowi - wypróbowywanie tekstu z reżyserami i aktorami - to jest absolutny unikat.

W jego Laboratorium Dramatu w dawnym kinie Przodownik w Warszawie dramaturdzy, aktorzy i reżyserzy razem pracują nad sztuką.

- To był szkic sztuki o czterech pokoleniach pijących kobiet: prababcia, babcia, matka, córka, bez wyraźnej konstrukcji, ale ze świetnie zarysowanymi postaciami bohaterek. Tadeusz zaproponował mi - opowiada Aldona Figura, reżyserka - pracę metodą improwizacji. Wymyślałyśmy z autorką Elżbietą Chowaniec jakieś sytuacje, odgrywały to aktorki i ona na tej podstawie dalej pisała. Tak powstała "Gardenia" grana w Laboratorium.

Raz w miesiącu odbywają się w Laboratorium czytania sztuk. - Wystarczają - powiada Słobodzianek - kartka, pióro i ołówek, potem, żeby ktoś się tego nauczył na pamięć i żeby ktoś inny usiadł po drugiej stronie i tego wysłuchał. Porywa mnie taki teatr, który nie byłby ofertą dla znudzonych mieszczan, czymś między restauracją a telewizorem, ale miejscem poszukiwania sensu.

Prowadzi też od wielu lat warsztaty letnie nad Wigrami. Zaprasza dramaturgów, scenarzystów, reżyserów, aktorów, znajduje temat - to może być sztuka Szekspira, dzieje królów polskich czy stosunki polsko-żydowskie - i dobiera do tego moderatorów. Przed południem mają miejsce spotkania o charakterze seminaryjnym, praca nad tekstem, co wieczór powstają etiudy inspirowane tematem zajęć.

- Improwizacje pokazują zarówno dramaturgom, jak i reżyserom - mówi Słobodzianek - jakim niezwykłym, wrażliwym i cudownym instrumentem jest aktor, że to jest artysta z natury swojej przeznaczony do tworzenia, a nie do odtwarzania. I nagle wszyscy widzą, co jest istotą teatru.

Przypatrywałam się na Wigrach jego szkołom letnim. Słobodzianek jest bardzo duży, chodzi bardzo powoli, mówi nie za dużo i ładuje niesamowitą energię we wszystkich, których potrzebuje. Orze we współpracowników i wolontariuszy. Ci ostatni, jak widziałam, musieli być gotowi przed 8 rano, sesje odbywały między 9 a 13, już o 15 to, o czym mówiono rano, miało być spisane, zredagowane i razem z serwisem zdjęciowym umieszczone na stronach internetowych. Dzień pracy trwał do 1 w nocy, kiedy uczestnicy rozchodzili się już po pokojach i można było spokojnie ustawić krzesła i stoły w salach do porannych zajęć. Słobodzianek chodził pływać dwa razy dziennie, ucinał sobie poobiednią drzemkę, spędzał jakiś kawałek wieczoru z przyjaciółmi. I miał pełną kontrolę nad całością.

Jestem jego człowiekiem

We wrześniu tego roku objął dyrekcję Teatru na Woli. Siedziałam chwilę na próbie - to było cztery dni przed premierą "Naszej klasy". Przez głos aktorów co chwila przebijał się dźwięk młotka i wiertarki. Kiedy reżyser przyszedł rano na próbę, scena była pokryta pyłem, bo obok wyburzano ścianę w foyer. Ewka, córka Słobodzianka (jej ojciec wyznaje dewizę Jacka Kuronia, że dobrze jest pracować jak chłop pańszczyźniany - całą rodziną) dobierała kolory do ścian bufetu, który miał być powiększony i obwieszony zdjęciami pierwszego dyrektora teatru Tadeusza Łomnickiego. Wszystko miało być gotowe na premierę "Naszej klasy" 16 października. I było.

Magdalena Romańska, prawa ręka Słobodzianka: - Mówiłam Tadeuszowi, że chce pani rozmawiać ze mną o mojej pracy, a Tadeusz: "Powiedz, że dla mnie rzuciłaś cały rynek medialny, który stał przed tobą otworem, i że za mną pójdziesz w ogień". Oczywiście, pójdę! Pracowałam w miesięczniku teatralnym "Foyer" i spotkałam się z nim raz, w kawiarni, na wywiad. Po kilku miesiącach zadzwonił, czy zgodziłabym się zostać producentem sztuki Magdy Fertacz "Absynt". Okazało się, co jest typowe dla Tadeusza, że pod pojęciem "produkcja" kryje się znacznie więcej. Wtedy trzeba było jeszcze znaleźć miejsce, nie tylko na wystawienie spektaklu, ale również na siedzibę Laboratorium. Miasto dało nam listę pustostanów, łaziłam po dziwnych miejscach, zachwyciło mnie niedziałające od lat 70. kino Przodownik na Mokotowie zamienione na piwniczny skład używanych mebli biurowych. Przy realizacji "Absyntu" dopiero na trzeciej generalnej pojawiły się podesty i krzesła, bo nie stać nas było, żeby wypożyczyć je wcześniej. Tadeusz mi zaufał, a mi się udało. Czuję, że jestem jego człowiekiem. Budzę się i już kombinuję, co trzeba dziś zrobić. Tadeusz zawsze wynajdzie coś nowego do zrobienia na drodze do doskonałości. Pracuję 24 godziny na dobę. Redakcja to była moja praca, teatr to moje życie.

Ile wrażliwości ma mężczyzna

- To jeden z najwybitniejszych specjalistów od teatru w Europie. Bardzo dużo się od niego nauczyłem - mówi Ondrej Spišák, który reżyseruje "Naszą klasę" w Teatrze na Woli.

Nawet najostrzejsi z licznych przeciwników Słobodzianka - są to z reguły ludzie, z którymi kiedyś współpracował - przyznają, że ma niesłychaną wiedzę o teatrze.

Nawet najwięksi jego fani mówią, że nie podoba im się jego sposób wyrażania dezaprobaty.

Ci, którzy w konflikcie się z nim rozstawali, jeszcze przez lata chodzą z żalem i ze złością. Mówią: Tadeusz jest samcem alfa, więc szczególnie trudno wychodzi mu współpraca z mężczyznami. Jest się z nim albo przeciwko niemu, nie sposób zachować neutralność w żadnej sprawie. On wierzy w moc twórczą konfliktów, więc zaognia, żeby wyzwolić energię w zespole. Może to jest jemu potrzebne, ale nie wszystkim. Jego brutalne odnoszenie się do ludzi bierze się pewnie z potrzeby tworzenia dramatycznych sytuacji. Więc wyostrza, wymyśla, dopowiada ludziom jakieś najgorsze cechy, mieszając fikcję z rzeczywistością. W swoich sztukach obnaża mechanizm powstawania legend i mitów, ale sam jest też wielkim mitotwórcą.

Ale zaraz też słyszę, że Tadeusz to połączenie brutalności z gołębim sercem.

- Potrafi zarażać swoimi pasjami. Ale jest też silną osobą, która spala słabszych. Wiadomo, że Słobodzianek potrafi zabić. Jest dobrym psychologiem, widzi od razu, jakie kto ma gdzie słabe miejsca, i w nie wali. Bardzo mi na początku pomógł, ale żeby dalej pracować, musiałem się z nim rozstać. W Teatrze Laboratorium próbowałem kolejne warianty mojej sztuki "Zabić Bonda" i coraz bardziej wiedziałem, w którą stronę iść. Tadeusz chciał w inną stronę. Nie dogadaliśmy się - opowiada Robert Bolesto.

- Może konflikt był nieunikniony, ja młoda, uparta, ambitna, on starszy, uparty, ambitny i w swoim mniemaniu nieomylny - słyszę od Magdy Fertacz, której "Absynt" wystawiło Laboratorium, a kolejna sztuka "Trash Story", odrzucona przez Słobodzianka, zdobyła Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną. - Kosztem pracy z Tadeuszem jest dostosowanie się do jego wizji teatru. Trzeba dobrać prostą formę opowiadania. Coś zdekonstruować, pobawić się formą, to już z Tadeuszem nie przejdzie. Dyskusja o tekście przemienia się w dyskusję o człowieku, który ten tekst napisał. Porywa za sobą i to jest euforyczne, ale gdy się próbuje się iść własną drogą, porzuca z przytupem.

Profesor Jacek Bomba, psychiatra, od lat moderator na warsztatach nad Wigrami, poproszony przeze mnie o charakterystykę Słobodzianka: "Człowiek wyjątkowy. Mieści się znakomicie w archetypalym wzorcu mężczyzny - wojownika, ojca rodziny, głowy plemienia, wodza. Głosi, że to, co się między ludźmi dzieje, to nieustająca walka o to, kto będzie górą, kto osiągnie więcej korzyści kosztem innego (nie będę cytował dosłownie tylko dlatego, że brutalizacji języka nie podziwiam, chociaż Słobodzianka - i owszem). Ale jest też człowiekiem wrażliwym i otwartym na innego. To jest trudna, o ile w ogóle możliwa do rozwiązania zagadka. Ile wrażliwości i otwartości może mieć w sobie prawdziwy mężczyzna?".

Bomba powołuje się na wyniki badań: "Dzieci wygnańców - sybiraków - same są sybirakami. Sybirskie dzieci mają do odtworzenia doświadczenie wielostronnie traumatyzujące, spędzone nie tylko w traumatycznych warunkach, ale i pod opieką straumatyzowanych dorosłych. Ten strzęp traumatologii i psychologii rozwojowej pozwalam sobie wprowadzić nie po to, żeby upierać się, że Tadeusz Słobodzianek właśnie dlatego jest taki, że spędził dzieciństwo na Syberii. Raczej po to, żeby podzielić się przypuszczeniem, że to, jak łączy w sobie przeciwieństwa, jest być może wynikiem zmagania się z tkwiącą w nim traumą".

My tu nie sądzimy, nie oskarżamy

Najpierw "Naszą klasę" wystawił w sezonie 2009/10 National Theatre w Londynie - spektakl został obsypany recenzjami chwalącymi Słobodzianka jako dramaturga i jako Polaka, który miał odwagę zmierzyć się z taką historią.

- Sztuka dzieje się we wschodniej Europie, długo przed moim urodzeniem - opowiadał mi Bijan Sheibani, 29-letni, lecz już cieszący się uznaniem reżyser przedstawienia - ale zaraz poczułem, że ma silny związek z moim życiem. Wyrastałem w Liverpoolu, gdzie wielu Irańczyków, podobnie jak moi rodzice, osiedliło się w połowie lat 70. Podśmiewałem się z kolegi z Irlandii, że jest bojownikiem IRA, on ze mnie, że jestem muzułmańskim terrorystą. Ot tak, jak się podśmiewają z siebie polskie i żydowskie dzieci w sztuce Słobodzianka. Gdybyśmy my, chłopcy i dziewczyny z mojej szkoły, urodzili się we wschodniej Europie w 1919 r. i poszli do szkoły powszechnej w Jedwabnem, czy stałoby się z nami to samo? Im dłużej pracowałem nad sztuką Tadeusza, tym bardziej byłem gotów przyjąć, że tak. Choć jednocześnie wciąż wydaje mi się to nie do uwierzenia i nie do zrozumienia.

W Polsce Słobodzianek zaprosił do pracy nad przedstawieniem Ondreja Spiśaka ze Słowacji. Pierwsze próby miały miejsce trzy lata temu. - "Nasza klasa" wydala mi się zbyt jednoznaczna, taki pamflet pokazujący palcem na Polaków, jacy są straszni - opowiadał mi Spiśak. - Pewnie, że to jest historia, w której wiadomo, kto jest winowajcą i kto ofiarą, i trudno się nie ustawiać po stronie ofiar, ale ja przyjeżdżam ze Słowacji i mam na kogoś wskazywać palcem? Zrezygnowałem. Po roku przyjechał do mnie do Nitry. Przekonywał mnie tak długo, aż się zgodziłem. Spojrzałem na tę sztukę jego oczyma - w każdej z tych postaci coś jest dobrego i każda z nich jest jakoś negatywna, a my tu nie sądzimy, nie oskarżamy, opowiadamy historię zwykłych ludzi, kolegów z klasy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji