Artykuły

Patron bez żaru i energii

"Ślub" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

"Ślub" Witolda Gombrowicza, najnowsza propozycja Teatru Miejskiego w Gdyni, jest niczym danie przygotowane ze szlachetnych składników, a - mimo to - ciężkostrawne

Dobrze, że po sześciu latach przerwy Witold Gombrowicz wrócił do teatru swojego imienia. Zwłaszcza że gdyńska scena może pochwalić się kilkoma naprawdę udanymi inscenizacjami jego tekstów. "Ferdydurke", "Iwona księżniczka Burgunda", "Trans-Atlantyk" (wszystkie w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza) przeszły do historii sceny na ul. Bema jako jedne z najciekawszych spektakli jej drugiego ćwierćwiecza. Wielka szkoda, że "Ślub", najnowsza premiera Miejskiego, również w scenicznym opracowaniu Śmigasiewicza, to propozycja z innej półki. Nie ten żar, nie ten pomysł i energia.

"Ślub" miał być wydarzeniem artystycznym wieńczącym jubileusz półwiecza gdyńskiego teatru. Tytułem, który przywraca na scenie twórczość patrona i po latach przerwy na nowo podejmuje jego dialog z gdyńską widownią. Ale głębszej rozmowy nie było, słowa padały w próżnię, część widowni nie dotrwała drugiego aktu.

"Największa trudność polega na tym, że >>Ślub<< nie jest opracowaniem artystycznym jakiegoś problemu czy sytuacji, ale luźnym wyładowaniem wyobraźni, wytężonej co prawda, w określonym kierunku" - pisał Gombrowicz w "Dziennikach". Owo "wyładowanie wyobraźni" w przypadku gdyńskiego spektaklu uznać można za uzasadnione o tyle, że widz podąża za oniryczną wizją głównego bohatera (w roli Henryka Rafał Kowal). Jako żołnierz na froncie francuskim Henryk przywołuje we śnie czy na jawie obraz - zdeformowany rzecz jasna - rodzinnego domu w polskiej wsi, a w nim Matki (Dorota Lulka, Olga Barbara Długońska), Ojca (Bogdan Smagacki) i Mani (Katarzyna Bieniek, Małgorzata Talarczyk), porzuconej narzeczonej. Ale postulowana przez Gombrowicza imaginacyjna eksplozja dotyczy głównie litery jego tekstu, tylko w niewielkim stopniu odnosi się do zabiegów inscenizatorów.

By utrzymać widza w napięciu przez bite trzy godziny (z jedną krótką przerwą), nie wystarczy kilka metaforycznych scen, które urozmaicają monologi bohatera. Rafał Kowal z dużą kulturą i starannością podaje tekst, pełen odniesień do filozofii i historii literatury, ale jako interpretator gombrowiczowskiego bohatera wypada jednak zbyt blado. Słowa przez niego wypowiadane są na scenie ważniejsze niż postać.

Przywołana przez Henryka galeria małoszyckich postaci z ich przaśną religijnością i patriarchalnym porządkiem rzeczy zostaje zderzona z jego żądzą dominacji i nowych porządków. Wiele w tym odniesień do klasyków literatury: od Szekspira przez Mickiewicza po Wyspiańskiego i Witkacego. Mamy konflikt z ojcem, walkę z nim o władzę, przywoływanie ducha biskupa Pandulfa (miał go zagrać zmarły niedawno Sławomir Lewandowski, po postaci pozostał pusty fotel), wreszcie taniec odrętwiałych ciał w wiejskiej karczmie. Śmigasiewicz robi użytek z tych metafor i są one ciekawszymi elementami jego spektaklu. Ale z drugiej strony, chcąc dać wybrzmieć tekstowi, reżyser funduje na scenie niemiłosiernie długie pauzy. Jeśli dodać do tego wielość monologów Henryka podanych bez wyrazistej interpretacji, widz ma prawo walczyć ze znużeniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji