Artykuły

Krótka fermentacja

Najnowszy spektakl Teatru Polskiego sprawia wrażenie, jakby nie wyszedł jeszcze z fazy prób. Trudno mi ocenić, czy rzecz w tym, ze to teatralne wino jest po prostu za młode, czy tez problem tkwi już w przepisie

Bardzo sobie cenię wszelkiej maści "poszukiwania", nie lubię schematów, "gotowców" i łatwizny. Intryguje mnie więc to, ze twórcy biorą na warsztat nieco już zakurzony (1959 r.) tekst Leona Kruczkowskiego, żeby rozmawiać z widzami o wolności. Rozumiem, że - chcąc mówić o polsko-niemieckich sprawach - zapraszają do współpracy aktorów zza Odry. Gotowa jestem przyjąć koncepcję, w której uciekają od scenicznego psychologizowania na rzecz budujących się na kolejnych piętrach efektów obcości-uzasadnienie dla takiego postawienia sprawy znajduje się wszak w temacie. Wszystkie te zabiegi, mogące stanowić walory przedstawienia, obracają się jednak dość niefortunnie przeciwko niemu. Dzieje się tak głównie za sprawą niekonsekwencji.

Wielkie tu panuje pomieszanie konwencji. Mamy plastyczno-wizyjne sceny "zmywania z siebie wojny", kiedy wszyscy bohaterowie pojawiają się na scenie z metalowymi miskami i ręcznikami. Mamy groteskowo przerysowane wejścia filozofa Anzelma, z obłąkańczą pasją ćwiczącego na naszych oczach jogę. Mamy realizm i potraktowane "psychologicznie" rozmowy przy piecu z prawdziwym ogniem. Mamy "surowe" fragmenty, w których nie ukrywa się ani warsztatowych szwów, ani prywatności czy półprywatności aktorów. Mamy wreszcie napisy, tłumaczące niemieckie teksty, które zwiększają dystans widzów do tego, co dzieje się na scenie. Jest w tym pomieszaniu sens, ale chyba zawiodła metoda.

Momentami miałam wrażenie, że trafiłam na teatralną próbę i oglądam aktorskie improwizacje: z tekstem, rekwizytem, partnerem, przestrzenią, z własnym głosem i własnym ciałem. Czasem dawało to świeży, interesujący efekt: podkreślało dziwność i "nienaturalność" sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie przedstawienia - wszak to spotkanie zaciekłych wrogów w pierwszym dniu wolności. Kiedy indziej męczyło jednak i drażniło. Źle się ogląda spektakl, w którym aktorzy przeważnie krzyczą, nie wiedzą, co zrobić z rękoma, i nie potrafią się zdecydować, co właściwie grają: komedię? farsę? tragedię? A może jeszcze co innego? I dlaczego właściwie robią to wbrew tekstowi Kruczkowskiego? Nie rozumiem, bo nic odkrywczego z tego oporu dla mnie nie wynika. Jeśli się autorowi nie wierzy, to najuczciwiej go po prostu nie wystawiać.

Premierowa widownia wiekowo złożona była w dużej mierze z tych, którzy świetnie pamiętali filmowy "Pierwszy dzień wolności" Aleksandra Forda z ówczesną aktorską śmietanką w obsadzie. Szczerze mówiąc, chętnie bym go jeszcze raz obejrzała - to był niezły rocznik -1964. Warto popróbować, żeby nie stracić smaku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji