Artykuły

Rozbrojony ładunek emocji

Przedstawienie Grzegorza Jarzyny jest ledwie bladym odbiciem "4:48 Psychosis", porażającego zapisu samobójczej śmierci brytyjskiej pisarki Sarah Kane. To, moim zdaniem, pierwsza teatralna porażka młodego, wybitnego reżysera, ukrywającego się tym razem pod pseudonimem "+".

Tekst Kane jest szczery aż do bólu, to coś więcej niż literacka podróż na dno depresji, z której nie ma wyjścia. Każde słowo, każde zdanie wprowadza nas w duszną atmosferę psychiatrycznego szpitala, wywołuje suchość w gardle, łomot oszalałego serca, drżenie rąk i zimny pot. To nie jest dramaturgia komponowana z myślą o teatrze, to zapis codziennej udręki i samotności w czasach, gdy komunikację między ludźmi miały zapewnić telefony komórkowe, e-maile, satelity. Kane nie bała się odsłonić zbolałej duszy, przyznać do cierpienia, które skrywamy zazwyczaj za wymuszonym hollywoodzkim uśmiechem, bo przecież obowiązuje obecnie "american style of life". A ilu z nas, naszych bliskich, chciałoby krzyczeć do ukochanej osoby razem z Kane: "nie mogę uwierzyć, że czuję tyle, a ty nie czujesz nic". I marzy, by "przedawkować, podciąć sobie żyły, a potem powiesić się". Trafność diagnozy współczesnej rzeczywistości, surowość języka, biblijne odwołania dają "4:48 Psychosis" siłę rażenia bliską tej, którą miały w dniu premiery dzieła Becketta. Najbardziej przekonującą postać stworzył w spektaklu Mariusz Benoit. Zagrał ojca zimnego jak kamień. Nie poruszy go nawet widok podciętych żył córki. Katarzyna Herman szczególnie w scenie lesbijskiego pocałunku pokazała udrękę odrzuconej miłości. Udane są sekwencje liryczne, jak ta, gdy w czapie "odlotu" nawiedza główną postać (Magda Cielecka) alter ego z dzieciństwa, z warkoczykami, w niewinnej koszulce w wisienki. Z głośników płyną typowe dla halucynacji "rozjechane" dźwięki, a bohaterki grają sobie na nosie, w łapki. Później ukaże się naga, pomarszczona kobieta - wizja lęku przed starością.

Generalnie jednak Jarzyna nie potrafił wykorzystać ogromnego ładunku emocji drzemiących w "4:48 Psychosis". Poznańskiemu spektaklowi zabrakło transowo-onirycznego klimatu "Oczyszczonych" Warlikowskiego, który nawet ostre obyczajowo sekwencje wyreżyserował bez irytującej dosłowności, z naciskiem na poetyckość obrazów. Obie inscenizacje łączy tylko nazwisko autorki oraz industrialna scenografia Małgorzaty Szczęśniak ze stołem operacyjnym, perspektywą szpitalnych sanitariatów oraz metalowo-pleksiglasową ścianą sunącą jak walec. W zimnych, jarzeniowych światłach, które wydobywają z ciemności twarz Cieleckiej, gołym okiem widać, że aktorka gra bez wielkiej ekspresji i drapieżności, jakie osiąga na przykład w roli Ofelii. Znamionujące ostateczną rozpacz wulgaryzmy "nie chce mi się pieprzyć", "nie lubię swoich grubych cycków", brzmią sztucznie, choć widać, że aktorce nie brakuje determinacji. Najwiarygodniej gra stojąc na proscenium z przekrwionymi oczami, nagim biustem, ledwie dysząc od błagalnego krzyku: "kochaj mnie, uwolnij mnie". Już jednak finał, kiedy rozbija głowę o mur, gdy płynie po jej twarzy i piersiach krew, ma w sobie coś z nieznośnej teatralności. A przecież sam Jarzyna zakończył spektakl wbrew teatralnym konwencjom. Aktorzy nie wychodzą do braw, scena zieje lodowatą pustką, z głośników słyszymy mechaniczne odliczanie ostatnich sekund życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji