Artykuły

Neron w przykościelnej sali

Moje interpretacje malowane są teraz kolorami ciepłych dźwięków i ubarwione żartem, ale szczęście jest ze mną, od kiedy otrzymałem w prezencie buty... Artura Rubinsteina. Z MICHAŁEM BAJOREM, aktorem i piosenkarzem, rozmawia Andrzej Mystek.

Czy nadal chodzi za Panem niewiasta o nazwisku Siemionowna?

To było tak dawno, że już dala mi spokój, ale jest to mile wspomnienie i czasami przypominam ją sobie. Teraz mam w repertuarze zupełnie inne piosenki, ale koncert z okazji 30 lat mojej pracy scenicznej zaczynał się od przypomnienia na telebimie właśnie tej starej poczciwej Siemionowny, którą wyśpiewałem sobie zwycięstwo na Festiwalu Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze. Tam właściwie zaczęła się moja kariera.

Miał Pan wówczas 16 lat i - jak opowiadały mi później dziewczęta z bielszowickiego zespołu Carozt kulisami przeżywał Pan wielki dramat...

Tak, pamiętam, wyskoczyło mi wtedy na wardze "zimno". Strasznie to przeżyłem potem miałem z tym przez pewien czas kłopoty, ale jakoś samo przeszło. A z Zielonej Góry pamiętam prawie wszystko, bo to były imprezy o wspaniałe atmosferze, pełnej przyjaźń pozbawione zawiści. Aktorzy to dość przesądni ludzie.

Zapytam więc np. czy występuje Pan trzynastego?

O tak, jak tylko jest w tym dniu koncert lub spektakl, to wielką przyjemnością. Bo trzynastka jest dla mnie najszczęśliwszą liczbą. Urodziłem się trzynastego, mając trzynaście lat zadebiutowałem w eliminacjach Festiwalu Opolskiego, trzy lata później po raz pierwszy wystąpiłem w Sopocie na XIII Międzynarodowym Festiwalu Piosenki, gdzie potem wracałem jako dojrzały wykonawca i w 1985 r. otrzymałem specjalną nagrodę dziennikarzy, a w 1993 r. od TVP nagrodę specjalną na 20-lecie pracy artystycznej.

Co do teatralnych przesądów, to: nie gwiżdżę na scenie nie śpiewam Lecą świetliki, a jak upadnie tekst, którego się uczę, to go przydeptuję nawet w błocie, ale nic więcej.

Nie widać Michała Bajora w żadnych serialach, nie namawia w reklamach do kupna ekstra produktów...

Nie jestem tym zainteresowany. Nie muszę. Mam swoją publiczność, którą szanuję. To mi daje niezależność i dużą satysfakcję artystyczną, aczkolwiek nie oceniam innych, bo każdy wybiera swoją drogę. Grać, czy nie grać w serialach, to trudny wybór, bo on niesie dla aktora nie zawsze dobre konsekwencje, ale w dzisiejszych czasach - jak to się mówi - "każdy orze, jak może". Wydaje mi się, że po takich serialach niektórym aktorom będzie trudno zaistnieć w solidnych kinowych produkcjach. Gdyby w USA np. taki Tom Hanks wystąpił w telewizyjnym tasiemcu, to z pewnością jego notowania bardzo by spadły u producentów i trudno byłoby mu zagrać cokolwiek w poważnej hollywoodzkiej realizacji. My jesteśmy takim trochę dziwnym krajem z "hollyłódzką" produkcją filmową. W filmowej adaptacji "Quo Vadis" doskonale wcielił się Pan w rolę Nerona, który otruł matkę, brata i żonę.

Czy po tak realistycznie zagranej roli nie zdarzyło się, że ktoś Pana utożsamił z tym okrutnikiem?

Nie, nie zdarzają mi się takie przygody, ale raz jedyny w małej miejscowości mój koncert zaplanowano w Domu Parafialnym i siostry zakonne były trochę przestraszone faktem, że "Neron" będzie śpiewał w przykościelnej sali. Trochę mnie to rozśmieszyło, ale gdy okazało się, że ten "Neron" nie szaleje po scenie i nikogo nie morduje, to się uspokoiły.

Co Michał Bajor sam w sobie ceni najbardziej?

Chyba to, że cały czas próbuję robić coś nowego. Staram się nie stać w miejscu i nie odcinać kuponów od tego co do tej pory zrobiłem. To jest już mój 15. program, a w repertuarze mam ponad 230 piosenek i ciągle powstają nowe.

Aktor i pieśniarz z duszą poety?

Raczej powiedziałbym, że jestem pieśniarzem popowym, bo w ostatnich latach starałem się umelodyjnić moje piosenki.

Już dawno wyrosłem z manier wokalnych prezentowanych na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, gdzie się śpiewa raczej na czarno, koturnowo i bardzo poważnie. Teraz moje interpretacje malowane są kolorami ciepłych dźwięków i ubarwione żartem. Jestem człowiekiem, który wie o sobie już dużo, zna swoje zalety i wady, więc mogę sobie pozwolić na to, ażeby te piosenki były różne, nie takie jak z tamtych wspomnianych czasów.

Każdemu, kto tak wiele podróżuje, przydarza się jakaś ciekawa historia...

Mnie też się przydarzyła. Pojechałem do Paryża, i przy okazji wiozłem list od pana Wojciecha Młynarskiego do jego ciotki Heleny Rubinstein, żony słynnego pianisty Artura Rubinsteina. Drzwi otworzyła mi sama pani Helena. Spędziłem tam miłe chwile, a pani Helena sowicie mnie obdarowała pamiątkami po swym sławnym mężu. Otrzymałem od niej w prezencie buty Artura Rubinsteina, które nosił na ostatniej włoskiej trasie koncertowej, by przynosiły mi szczęście. Choć nigdy ich nie nałożyłem, bo mam znacznie mniejszą nogę, to jednak wożę je ze sobą. No i jak widać przynoszą mi szczęście. Jako relikwie dostałem też jego jedwabną piżamę i piękną czarną kamizelkę, w której koncertował. Są to dla mnie bardzo cenne pamiątki...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji