Artykuły

Kilka refleksji z powodu "Brytanika"

Zupełnie bez echa przeszła w Warszawie premiera tragedii Racine'a "Brytanik", którą pokazano w tzw. sali wystawowej Teatru Dramatycznego. Także publiczność nie okazuje zainteresowania spektaklem. Na przedstawieniu w kilka tygodni po premierze naliczyłem równo trzydzieści osób, wliczając w to i niżej podpisanego. Nie ma się czemu specjalnie dziwić. Rzecz została wystawiona bez polotu, ot jeszcze jedno przedstawienie zaliczone zostało do repertuaru teatru; Racine, nawet w jakimś współczesnym, możliwym przekładzie, nie jest autorem budzącym szczególne wątpliwości widzów, powiedzmy to zresztą wyraźniej: on po prostu nic a nic dzisiejszego odbiorcę nie obchodzi.

Ta klasyczna tragedia, oglądana przy na wpół pustej widowni, skłania do zadumy i to nie nad postawami bohaterów utworu, ale nad sytuacją w polskim teatrze. Wystarczy zestawić parę faktów, na kilkanaście spektakli wielkiego widowiska opartego na polskim repertuarze romantycznym w katowickim "Spodku" wykupiono ponoć 70 tysięcy biletów; do Teatru Małego na "Relacje" Krallówny opracowane przez Kucównę dostać się nie sposób; "Wszystkie spektakle zarezerwowane" w Teatrze Powszechnym idą z kompletami publiczności już kilka miesięcy. Trzy przykłady, ale jakie charakterystyczne. Tylko w pierwszym przypadku skorzystano z gotowego materiału dramatycznego, ale też przykrojono go, zestawiono różne utwory, stworzono jakby nowe widowisko. Zresztą przykład katowicki jest szczególny, okazuje się wyjątkiem od naszej reguły, którą zaraz przedstawimy. Tłumaczymy go istniejącym na Śląsku wielkim, nienasyconym głodem repertuaru narodowego, normalnego teatru, wspaniałej inscenizacji. Zresztą ten głód jest zapewne i w Warszawie, choć mieliśmy tu w ostatniej dekadzie premiery najważniejszych dramatów romantycznych.

Co jednak specjalnie przyciąga ludzi do teatru? Jak się okazuje, nie tylko wielka klasyka ani konwencjonalna drama mieszczańska, nie Szekspir czy Fredro, ale repertuar współczesny, dotykający spraw aktualnych. Widzów nie obchodzi wcale, czy materiał literacki, którym posłużył się twórca spektaklu był przeznaczony od początku dla teatru. Ważny jest ostateczny kształt, a przede wszystkim treść przedstawienia. I stąd powodzenie udramatyzowanych reportaży w Teatrze Małym czy spektaklu poetyckiego, złożonego wyłącznie z wierszy uważanych za dość trudne, na praskiej scenie. Te same względy zadecydowały niegdyś o wielkim sukcesie "Rozmów z katem" w tymże teatrze, kierowanym znakomicie przez Zygmunta Hübnera.

Opisane wyżej preferencje widzów powinny dać do myślenia dyrektorom teatru, zwłaszcza że coraz częściej mówi się, iż kulturę, a zwłaszcza właśnie teatr, obejmie także reforma gospodarcza, co oznacza w przypadku placówek teatralnych przejście na rachunek ekonomiczny. Teatry, które nie będą miały publiczności, splajtują. Zawczasu trzeba się zatem przyjrzeć gustom współczesnych widzów, zorientować, jaki repertuar wybierają, gdy mają swobodę decyzji. Dotychczas bowiem fikcję pełnych sal tworzyły biura organizacji widowni, które wciskały rozmaitym radom zakładowym bilety na każdy, nawet najgorszy spektakl. Dochody teatru zależały nie od poziomu przedstawień, ale operatywności organizatora widowni. A że potem nikt nie przychodził na spektakle? Nie szkodzi - teatr wykonywał plan frekwencji, zaś nieliczni niezorganizowani widzowie, chętni do odwiedzenia teatru, zastawali nieodmiennie w kasie kartkę "bilety sprzedane". W kasie nie było więc biletów, na sali - widzów, pieniądze przepływały z jednej państwowej kasy do drugiej, fikcja kwitła. Skutki tej radosnej wieloletniej działalności są jednak opłakane. Ostatni amatorzy teatru, którzy odeszli wielokrotnie z kwitkiem od kas, przestali do teatrów zaglądać, widzowie, którzy otrzymywali bilety w zakładzie pracy, nie nauczyli się teatru cenić. Teatr został więc bez publiczności i to w chwili, gdy jest mu ona najbardziej potrzebna, bo bez niej grozi mu po prostu ekonomiczne bankructwo, unicestwienie.

Jedynym ratunkiem stać się może nawiązanie czy odbudowanie autentycznego kontaktu z publicznością. Teatr może to osiągnąć tylko poprzez repertuar, który przemówi do widzów, będzie dla nich atrakcyjny i ważny. Który będzie miał taką siłę przyciągania, że skłoni mieszkańców odległych dzielnic do wyłączenia telewizorów, porzucenia domowych pieleszy i przyjazdu wieczorem do śródmiejskich teatrów. I to mimo całodziennego zmęczenia. (Chyba, że teatr wykaże się inwencją i to on przyjedzie do mieszkańców odległej dzielnicy - sypialni miasta, jakiegoś Ursynowa czy Chomiczówki, aby tam na miejscu pokazać najnowszą premierę. Ale to już temat na inny felieton).

Spektakl w rodzaju wspomnianego na początku "Brytanika" roli magnesu przyciągającego widzów na pewno nie odegra. Za mało w nim życia i za mało związku z tym, co dzisiejszego odbiorcę boli i ciekawi, zastanawia albo niepokoi.

Choć przecież i w postawie bohatera sztuki, cesarza Nerona, jego absolutyzowania władzy, można znaleźć przestrogę czy myśl aktualną. Tyle że widza posierpniowego nudzi już poszukiwanie aktualności pod historycznym kostiumem. On chce, aby mówiono do niego wprost. O tym teatr musi pamiętać.

Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy. Jean Racine: "Brytanik". Przełożył Kazimierz Brończyk. Reżyseria: Jacek Pazdro. Scenografia: Teresa Ponińska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji