Artykuły

Wieczne dzieci. Rozmowa z Ewą Szykulską

- Dobrze, że telewizja, powtórzyła serial o Janku Serce, bo moglibyśmy zapomnieć o aktorce - Ewie Szykulskiej. Skądinąd wiem jednak, że pracy pani nie brakuje i gra pani w filmach, tyle że nie polskich.

- Nie mam ambicji, żeby być "Kraszewskim" ekranu. Są pisarze mający w swym dorobku setki tomów, ale są także autorzy jednej książki - książki życia, której wartość artystyczna nie musi być równoznaczna z ilością wznowień. A malarstwo? Nie trzeba co tydzień odwiedzać paryskiego Luwru, żeby w pańskiej wyobraźni "funkcjonował" portret Giocondy. On jest zakodowany w pańskiej pamięci. Podobnie z aktorami. Istniejemy tak długo, jak długo trwa pamięć o nas. Przypominamy więc o sobie naszej widowni grając nowe role. Jedni częściej, inni rzadko w zależności od oferowanych propozycji.

Ja np. niedawno nakręciłam na Węgrzech razem z Marią Pakulnis i Janem Nowickim bardzo piękny kameralny film reżyserowany przez Gabora Warkoniego. Po filmach radzieckich, w których wystąpiłam, okazało się, że jestem niemal etatową Rosjanką i zagrałam w filmie fińskim, historycznej sadze, w której jestem żoną mieszkającego w St. Petersburgu Rosjanina. Z różnych powodów przemyciłam w tym filmie informację, że jestem wprawdzie poddaną rosyjską, ale Polką, urodzoną w Warszawie.

- Mamy więc już element narodowy, ale nie ma pani na polskich ekranach.

- Jak tylu innych aktorów. Za to można mnie oglądać w wielu innych miejscach na świecie. Pierwszym moim filmem kręconym w Związku Radzieckim była "Gwiazda zwodniczego szczęścia". To, że Rosjanie o tym filmie nie zapominają, powtarzając go ciągle w telewizji, jest zrozumiałe. Rzecz dotyczy przecież bardzo istotnego dla nich epizodu historycznego -powstania dekabrystów. Ale na "Gwiazdę..." natknęłam się i w Nowym Jorku i w Toronto. To tylko u nas film ten był grany w jednym kinie na dwóch czy trzech seansach. A tacy np. Finowie filmy radzieckie oglądają chętnie, ich one ciekawią.

- O kinematografii fińskiej wiemy bardzo mało, tak naprawdę - nic.

- A co my wiedzieliśmy 10 - 15 lat temu o filmie australijskim? Mogliśmy się tylko domyślać, że coś tam się kręci, choćby dlatego, że Australijczycy mają na to pieniądze. A teraz ogląda pan filmy australijskie, czy pan chce czy nie.

- Z pewnością o tym, co dzieje się w kinie światowym pojęcie mamy niewielkie, ale jeden przynajmniej film z pani udziałem spotkał się u nas z uznaniem. Myślę o "Wyznaniu miłości" Awerbacha.

- Mam pewne wątpliwości. Filmy Awerbacha rzeczywiście zyskały uznanie polskiej krytyki, ale nie publiczności.

- No cóż, największą popularność przynoszą seriale telewizyjne, z czym trzeba się pogodzić.

- Toteż godzimy się. Bo seriale oglądają: mechanik samochodowy i doktor habilitowany, pani Krysia z mięsnego i ja. Często grywam w serialach - "Dyzma", "Rodzina Połanieckich", "Jan Serce", "Samochodzik i Templariusze" - to było. Na emisję czeka "Ballada o Januszku", gdzie występuję w roli lekko stukniętej malarki. W maju wybieram się na zdjęcia do Berlina Zachodniego i Wiednia. Gram tam z Henrykiem Talarem w bułgarskim serialu, mieliśmy już zdjęcia w Tunezji. Dla nas, zamkniętych tu w małym, hermetycznym światku takie wyjazdy są bardzo ważne. To fantastyczna przygoda, do tego nie za własne, bo nas na to nie stać, pieniądze.

A popularność? W gruncie rzeczy lubimy, kiedy nas kochają, adorują, chociaż się do tego nie zawsze przyznajemy. W ten sposób przestajemy być anonimowi, wyzwalamy emocje tysięcy, ba, miliony telewidzów. I pani Krysi z mięsnego!

- Wspomnieliśmy już w naszej rozmowie Awerbacha. To z pewnością jeden z najsłynniejszych reżyserów, z jakimi pani pracowała. A inni? Jakie filmy - a było ich niemało - uważa pani za najbardziej istotne w swojej karierze?

- "Nadzór" Saniewskiego "Dziewczyny do wzięcia" Kondratiuka. "Wyznanie miłości Awerbacha". Poznałam wielu wybitnych twórców, mam wśród niech swoje autorytety ale - jak by to powiedzieć - nigdy nie miałam swoich godfatherów.

- Nikt za rękę pani nie prowadził.

- Co najwyżej pomagał. Ale są w życiu każdego z nas schodki, na których przystaniemy, i potem idziemy albo w górę albo w dół. Pierwszym takim istotnym schodkiem w mojej pracy były "Dziewczyny do wzięcia". Wtedy dowiedziałam się co to znaczy prawda. Prawda artystyczna, prawda filmowa. I że kino to nie tylko estetyczne obrazki z ładnymi niebieskookimi kobitkami.

Skończyłam wtedy właśnie szkołę teatralną i z całą ta szkolną wiedzą, z tym balastem sztuczności - jaki każdy z nas, absolwentów dźwigał - trafiłam na plan filmowy, gdzie przypomnę, grałam obok zwykłych dziewczyn, takich, na jakie się wtedy mówiło - naturszczyce. Taka była moda: czeskie kino, "Czarny Piotruś" te dziewczyny grające po prostu siebie były jedną wielką prawdą. A ja zrozumiałam, że muszę odrzucić szkolne nawyki i samodzielnie szukać drogi dalej.

- Czy i "Nadzór", film głodny nie tylko z przyczyn artystycznych, stanowił w pani pracy taki schodek?

- Może inaczej... Jeśli wymieniam trzy tytuły filmów, to nie znaczy, że o całej reszcie źle myślę. Zapamiętuje się jednak wszystko, co różni się od tego, co zwykle robimy, to, co jest inne. Gdyby takie filmy jak "Nadzór" powstawały w naszym kraju jak grzyby po deszczu, pewnie nie utrwaliłby się on tak głęboko w pamięci. Mojej i całej grupy dziewczyn, które w tym filmie grały.

- W pamięci widzów również. Choć dystrybutor wyjątkowo skąpo racjonował ów film.

- Cały ten anturaż grał tylko, na szczęście, na naszą korzyść. Owoc z drzewa zakazanego smakuje najbardziej.

- Najczęściej grywa pani w filmach. Nie tęskni pani do teatru, dużych ról scenicznych?

- Tęsknię. Marzę sobie czasem o nich. Nie można żyć bez marzeń, choć ja ich głośno nie artykułuję. To chyba źle, że nie potrafię "bić się" o role, rozpychać łokciami dopomagając losowi. Nie jestem fanatyczką zawodu choć podejrzewam, że nie potrafiłabym robić w życiu nic innego, choćby z powodu naszego totalnego niedouczenia. Ale też nie chcę podporządkować aktorstwu całego swojego życia, domu, spraw osobistych. Nie mam na to ochoty.

- Pani mimo tego, że gra różne role, jest aktorką charakterystyczną.

- Mhm, jestem aktorką charakterystyczną - dlatego gram różne role. Kiedyś Lidia Zamkow, patrząc na mnie, powiedziała: Zobaczcie, jakie ładne dziecko. Ma wszelkie dane po temu, żeby zagrać Ofelię, ale przecież nie z tym głosem! Odpowiedziałam: Oho, ho, przygarnął kocioł garnkowi. Bez sensu i niegrzecznie.

- No i cóż, przestała pani myśleć o roli Ofelii.

- Ale przede mną Lady Mackbeth, "Kto się boi Wirginii Woolf". W zeszłym sezonie zagrałam w Teatrze "Rozmaitości" Ksantypę. Wydaje mi się, że po raz pierwszy pokazałam, na co mnie stać, rozbijając garnki na głowach partnerów. Ale, w gruncie rzeczy, jestem aktorką filmową i fakt ten przyjmuje z całym dobrodziejstwem Od czasu do czasu zagram coś w Teatrze Telewizji. Teraz także biorę udział w realizacji "Daczy" Ireneusza Iredyńskiego w reżyserii Tomasza Zgadły.

- Możemy też panią oglądać w Teatrze Syrena, drugiej po Teatrze Studio, pani scence etatowej. I te w spektaklu, który poprzedziła wręcz sensacyjna fama.

- "W zielonozłotym Singapurze" to spektakl składający się z rosyjskich romansów, pieśni burłackich powstałych w Rosji przedrewolucyjnej. Jest Wertyński, ale jest i Achmatowa, są romanse cygańskie. Wszystkie teksty przetłumaczył znakomicie Jonasz Kofta, zachowując ich niepowtarzalny klimat, atmosferę nostalgii, wszystko, co nas wzrusza, tak jak rozczulało nasze babki i prababki. Głównym wykonawcą w spektaklu jest...

- Bernard Ładysz! To był z pewnością strzał w dziesiątkę dyrektora Fillera, Ale i pani, zważywszy na jej rosyjskie i "rosyjskopodobne" role, spektakl ten pewnie "w duszy gra".

- Jak wszystko, co ulotne, co przeminęło, odeszło.

- Swoją drogą, współczuć dziś trzeba dyrektorom teatrów. Aktorzy rozjeżdżają się: jedni na Wschód, drudzy na Zachód, a obsady trzeba skompletować.

- Współczuć trzeba także dyrektorom przedsiębiorstw produkcyjnych. Trzeba przecież tkać, obrabiać, wytwarzać, a tu część pracowników rozjeżdża się: to do Turcji po niebieskie, to do Szwecji po zielone. W pogoni za pieniędzmi wszyscy rozmieniamy się na drobne U nas, w środowisku rozmnożyły się teatry małych form, i słusznie, bo jeśli nie stać nas na wielkie widowiska, to róbmy choć małe spektakle.

- Sytuacja, w której pan Piotr ma czas do 14, bo akurat wyjeżdża, a pani Ewa może zdąży na wieczór, musi się odbijać na poziomie artystycznym przygotowywanych spektakli, kręconych filmów.

- I odbija się! Tylko że przy tym naszym totalnym bałaganie nie ma to żadnego znaczenia. Ani to, że śpimy na siedzeniach samochodów, dojeżdżając skądś dokądś, ani to, że w telewizji czekamy 1,5 godziny na synchronizację obrazu, po której na ekranie okazujemy się zieloni jak UFO-ludki. Tu wszyscy pracują na wariackich papierach i na sprzęcie, który powinien być wycofany z eksploatacji ładnych parę lat temu.

- Ma pani niemałą skalę porównawczą. Jak jest gdzie indziej?

- O Zachodzie nie mówię, to są dwa różne światy. W ZSRR jest dokładnie tak samo jak u nas. W Bułgarii też. Tylko prestiż reżysera potrafi sprawić że ludziom się chce pracować i od czasu do czasu powstaje coś wartościowego. Za to w zupełnie innych warunkach pracuje się na Węgrzech. Myślę tu przede wszystkim o sprawach socjalnych. O tym, że zawsze jest przygotowany na czas samochód, że mamy znakomite mieszkania, że na planie filmowym jest bufet, nie z suchymi kanapkami, ale gorącym obiadem i kawą. Poza tym... dlaczego tak fajnie pracuje za granicą, Bo nie muszę się martwić, że za 15 minut zamkną mi sklep a nie kupiłam chleba czy cytryn. Mogę skoncentrować się na pracy, na tym co mam zapisane w scenariuszu. To wielki luksus.

Inaczej też wygląda na Węgrzech sama praca w filmie. Chodzi mi o koordynację czynności, której my nie możemy się dopracować. Ale my wszyscy lekceważymy pracę, lekceważąc i siebie. Mnie lekceważy kierownik produkcji, ja jego. Na tym to, niestety, polega.

- Przy okazji... Ile prawdy jest w plotce, że Węgrzy zatrudniają polskich aktorów bo są tańsi od miejscowych.

- Ależ to bzdura! Wręcz odwrotnie. Przez ostatnie 20 lat nie drgnęły tam stawki w filmie. Kiedyś aktorzy węgierscy zarabiali doskonale, budowali sobie domy, kupowali samochody, teraz - nie jest to żadna tajemnica - najwyższą stawka jest 30 tys. forintów. Płacone najlepszym aktorom za główne role. A my dostajemy duży procent tej stawki, ale... dziennie.

- Może tę plotkę oprócz typowej dla nas - bezinteresownej zawiści, zrodziła analogiczna sytuacja panująca w kinie (a zwłaszcza telewizji) zachodnioniemieckim, które opanowali aktorzy czechosłowaccy.

- Nikogo to nie powinno dziwić, że polscy aktorzy grają w filmach węgierskich czy francuskich. Film jest, na szczęście, sztuką kosmopolityczną. A my pozostaliśmy zaściankowi. I dlatego zdarza się słyszeć pytanie, dlaczego w "Balladzie o Januszku" gra Szukszyna a nie jakaś Iksińska. Tak samo jest w Związku Radzieckim. Kiedy zagrałam tam w filmie Francuzkę, jeszcze wszystko było w porządku, ale gdy u Awerbacha miałam być inteligentką rosyjską, to wiele znakomitych aktorek radzieckich pisało listy do reżysera, by pozbawił mnie tej roli. Zresztą, Boże święty, jest to ludzkie. W końcu Ingrid Bergman ,,załatwiła" sobie w podobny sposób rolę, wrzucając do kieszeni marynarki Ingmara Bergmana list oferujący mu współprace. I tak powstało "Jajo węża". Ale w Związku Radzieckim też się coś w tej materii zmienia. Dzięki modnym tam ostatnio koprodukcjom, udziałowi w ich filmach Mastroianiego, przedtem Sophii Loren.

- Trochę to smutne, że więcej mówimy o pieniądzach, układach niż o czystej sztuce. Widać, znak czasu. Wydaje mi się jednak, że nasi aktorzy, pani także, z całej tej finansowo-artystycznej szarpaniny, jak dotąd, wychodzą cało.

- Jeśli tak, to nie przychodzi to łatwo, a zależy przede wszystkim od tego, jak się patrzy na sztukę, jaki się ma do niej stosunek. Różnie to bywa u nas, wiecznych dzieci.

- Wiecznych dzieci?

- Ktoś kiedyś powiedział, że aby być dobrym aktorem trzeba przypatrywać się małpom i dzieciom. To prawda. Ale jeszcze ważniejsze jest to żeby zachować w późniejszym dojrzałym wieku wrażliwość, jeśli nie dziecięcą to choć młodzieńczą. I coś, co bym nazwała zadziwieniem świata, tym wszystkim, co dzieje się wokół nas. Jeżeli potrafimy się jeszcze dziwić to znaczy, że mamy prawo być aktorami, wykonywać zawód, zwany niekiedy sztuką.

- I nie bez racji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji