Artykuły

Zapracowałem na Łazukę

- Widzowie lubią, jak ktoś znany przyznaje się do słabości, wtedy staje się bliższy tak zwanym zwykłym śmiertelnikom - mówi aktor BOHDAN ŁAZUKA.

Wspominał pan krótką charakterystykę swojej osoby autorstwa Hanki Bielickiej. Powiedziała, że jak pan nie pije, to jest pan nudny. Miała rację?

- Picie rozluźnia, niedobrze, gdy za bardzo, co zrozumiałem jakiś czas temu. Nie piłem od razu, na studiach na pewno nie. Kochałem się wtedy w koleżance ze szkoły teatralnej, najpiękniejszej Zosi Marcinkowskiej, i ona na pewno na żadne wyskoki by mi nie pozwoliła.

Pamiętam, pojechaliśmy z kolegami tuż po skończeniu studiów do Gdyni, z dyplomem przerobionym na sztukę objazdową. Przeróbka powstała pod auspicjami profesorów Rudzkiego, Bardiniego i Sempolińskiego, nosiła tytuł Bal na Gnojnej, tak jak przebój Grzesiuka, który śpiewałem. Występowaliśmy w kinie Bałtyk, gdzie... patrzę i własnym oczom nie wierzę, stoją za kulisami Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela. Cybulski był już wtedy Cybulskim, a Bobek tym Kobiela. Najpierw pomyślałem: "Niemożliwe, mam pijackie zwidy". Zaraz sobie jednak uprzytomniłem, że przecież nie piję, tym bardziej że Zosia jest obok. Oni rzeczywiście tam byli. Potem bardzo mnie komplementowali. Cybulski powiedział, że liczą się tylko Holoubek i ja.

Pewnie chciał być miły.Tak, wtedy jeszcze nie piłem. Alkohol w większej ilości pojawił się później. Razem z popularnością, życiem na estradzie, w rozjazdach. Wszyscy się ze mną chcieli napić. Odmowę uznawali za największą obrazę. Rozkręciłem się. Przez kilka dni z rzędu widywano mnie wyłącznie w knajpach. Co pan stracił przez alkohol?

- Wyobrażam sobie, co musiały przeżywać moje żony. Najbardziej

te moje niesubordynacje uderzały właśnie w najbliższe osoby, także w przyjaciół, kolegów aktorów. Zawalałem wspólne działania. Spóźniałem się.

Irena Kwiatkowska kiedyś o mało nie pozbawiła mnie palców, jak ze złością trzasnęła drzwiami, które przytrzymywałem. Przyszedłem wtedy pod wpływem na nagranie do radia.

Jurek Dobrowolski, sam pijący, też miał do mnie pretensje za spóźnienia na próby do radia. On się nigdy nie spóźniał. Nie przychodził pijany na próby.

Staszek Cejrowski - ojciec słynnego Wojtka, podróżnika, którego programy bardzo lubię - znany organizator życia kulturalnego, współtwórca Jazz Jamboree, załatwił mi kiedyś u dyrektora Grand Hotelu występy w tym obiekcie. W kawiarni zbudowano scenę. W planach były dwa, nawet trzy koncerty w tygodniu. Powstał specjalny program pod nazwą Łazukalia. Zgromadziliśmy grupę kolegów, byli w niej między innymi Romek Kłosowski i Tadzio Wojtych. Projekt dobrze się zaczynał i rozkręcał, dopóki człowiek za bardzo się nie rozluźnił.

Przez alkohol straciłem też okazję do udziału w murowanym telewizyjnym hicie. Przez moje spóźnienia z wiadomego powodu hit nigdy nie wystartował. Ryzykowałem bardzo dużo, na szczęście przyjaciele mi wybaczyli. Niedoszły bit, w postaci trzynastu odcinków kabaretu o wejściu Polski do Unii, napisała Marysia Czubaszek. W rolach głównych mieli wystąpić: mój przyjaciel Krzysio Kowalewski, piękna aktorka Edyta Olszówka i ja, czyli Bodzio Ł. Bodzio zabawił jednak dwa dni dłużej we Wrocławiu i wszystko szlag trafił. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale nie jestem jedynym aktorem z przeszłością. Najgorzej, jak niedyspozycję widzi publiczność. Od razu leci opinia.

Próbował pan wyjść z nałogu?

- Przestraszyłem się śmierci kilku kolegów, którzy nadużywali. Pozwoliłem się zaszyć na dwa lata, ale alkohol wrócił, choć w innym stylu. Teraz to ja muszę, z racji wieku, jak mawiał Dudek Dziewoński, jedynie smakować. Nalewki na przykład, nie tylko są smaczne, ale też zdrowe. Piję małym gestem. W Radziejowicach rośnie dereń i z dyrektorem Mrówczyńskim zrywamy sobie owoce na nalewki.

Nie chcę się usprawiedliwiać, ale nie jestem jedynym aktorem z przeszłością. Najgorzej, jak niedyspozycję widzi publiczność. Od razu leci opinia.

gdzieś w Polsce, to jak ja mam sobie pozwolić na picie? Alkohol nie może mi przeszkadzać. Możemy jedynie sobie o nim porozmawiać. Wiem, kiedy mogę i ile mogę. Jeśli mam dłuższe wolne, to mogę, ale też bez przesady. Staram się. Powiem ci o dwóch rzeczach, których nikt jeszcze nie wymyślił. Pierwsza to sposób na rozgryzienie, jaka naprawdę jest kobieta, a druga - lekarstwo na kaca.

Wciąż jednak ma pan opinię aktora, który za kołnierz nie wylewa.

- A co mam zrobić z tą gębą?! Nazywam się tak, jak się nazywam, jestem tym, kim jestem, zrobiłem w życiu to, co zrobiłem, to jest i gęba. Co z tego, że teraz jest inaczej. Wszelkie moje niesubordynacje, krnąbrne zachowania, to w tej chwili jest tylko i aż literatura. Tak było, a nie jest. Ludzie jednak trzymają się starej opinii. Wystarczy, że wejdę do knajpy, już szepczą: "Ten pijak przyszedł...". Sam leży pod stołem, a innym wypomina.

Biorąc pod uwagę spożycie alkoholu przez tak zwanego przeciętnego dorosłego Polaka, to jestem w dolnych rejestrach. Funkcjonowanie starej gęby podtrzymują też powtórki moich starych filmów. Często grałem zawianych albo wielbicieli trunków. Pije, nie pije? Wszyscy piją, ważne, żeby nie przeszkadzać. Muszę się tego trzymać, zachować umiar, nie pozwolić sobie na zejście z kursu.

Podczas występu w Ustroniu wywiązał się jakiś taki mój dialog z publicznością i w pewnym momencie powiedziałem: "Po takiej ilości wypitej gorzały nie jest ze mną jeszcze tak źle!". Ludziom strasznie się to spodobało. Bili mi brawo. Wobec publiczności nie można być obłudnym. To zdanie było zgodne z wizerunkiem, jaki mam wśród ludzi. Poza tym widzowie lubią, jak ktoś znany przyznaje się do słabości, wtedy staje się bliższy tak zwanym zwykłym śmiertelnikom.

Panuje przekonanie, że alkohol często towarzyszy ludziom sztuki.

- Czy na ekranie, czy na scenie widać, ile facet miał żon? Ile wypił? Najważniejsze, żeby miał talent. Irek Iredynski mawiał: "Oni mogą cię w dupę pocałować. A wiesz dlaczego? Bo ty, kurwa, masz talent". Gdyby od morale uzależniać liczbę występów przed publicznością, to Frank Sinatra nie miałby prawa w ogóle pojawić się na scenie. W Niemczech był natomiast niejaki Harald Juhnke, nazywany "niemieckim Łazuką". Grał, śpiewał, tańczył. Ale tylko przez pół roku, drugie pół spędzał na odwyku. Ludzie go jednak kochali.

Jak Billy Wilder ogłosił, że do Pól żartem, pól serio bierze Marilyn Monroe, Żydzi z Metro Goldwyn Mayer od razu go obstąpili i namawiali: "Nie bierz jej. To alkoholiczka, narkomanka, spóźnia się na zdjęcia, tekstów się nie uczy. Po co ci taki kłopot?". Wilder, też Żyd, zresztą z Suchej, Suchej Beskidzkiej, czyli nasz, odpowiedział: "Okej, chłopcy. Wiecie, mam ciotkę w Wisconsin, bardzo porządna kobieta, zadzwonię do niej i na pewno zgodzi się zagrać. Ale boję się, że na film z jej udziałem raczej nikt nie przyjdzie". I Żydzi z MGM zrozumieli, że bez Monroe Pól żartem, pół serio nie może się udać. Tylko Marilyn Monroe miała niezwykły seksapil.

Lubi pan też dobrze zjeść. Bardzo się pan różni od "człowieka przecinka", którego wspominają pana przyjaciele.

- Spotkałem wielu ludzi, którzy dbali o moją linię. Z tej troski było mnie więcej i więcej. W moim zawodzie, a zwłaszcza w przestrzeni estradowej, po której się poruszam, biesiadowanie jest nieodłącznym elementem. Czasem człowiek się zasiedzi, zwłaszcza gdy znajdzie takiego partnera do stołu, jakim jest na przykład Tadziu Drozda. W Ameryce były sute bankiety. Oj, ten mój brzuch. Zawsze poklepię się po nim i sympatycznie doń przemówię: "Człowiek z człowiekiem się nie zejdzie, ale góra z górą...". Tak, tak, mój brzuszku... Biesiadnicy lubią się schodzić w jedno miejsce. Gdyby nie moja nowa figura i nieustający, choć kontrolowany, pociąg do trunków, zapewne wzdychałoby do mnie jeszcze więcej pięknych pań.

Od Grażyny Szapołowskiej usłyszałem kiedyś, że znów zakocha się we mnie, jeśli spełnię dwa warunki: odchudzę się i będę jeszcze mniej pić. Poprzednio zakochała się we mnie, gdy podczas studiów śpiewałem Bal na Gnojnej. Może nie miała wtedy dziesięciu lat? Okej - mówię. - Grażynko, przy całej sympatii do moich poczynań, muszę stwierdzić, że masz rację. Ale proszę, bądź tak łaskawa i - mówiąc naszym językiem - podsufluj mi, jak to zrobić. Byłbym Ci niesłychanie wdzięczny. Schudnę, Grażynko, ale pod Twoimi auspicjami. Może osiągnę rozmiary, które prezentowałem przed laty na Twoim ślubie z Markiem Lewandowskim. Pamiętam, impreza była na barce zacumowanej w przystani na Wiśle.

Co panu smakuje?

- Tradycyjne polskie smaki, na przykład chłodnik, którego już prawie nigdzie nie podają. Na pewno jednak jest w sezonie w Czytelniku. Jedna porcja mi nie wystarczy. Zawsze biorę dwa chłodniki. Pamiętaj, nie podwójny, bo może wyjść nieco mniej, ale dwa. Poza tym czerwony barszczyk, gołąbki, indyk, ale bez sosu ze względu na dietę. Prawdziwy sznycel cielęcy. Sałatki różnego rodzaju. Świeże ciasteczka, choć mi nie wolno. Na Boże Narodzenie koniecznie pyszne pierogi z kapustą, takie jakie robią w Czytelniku.

Na mapie Polski zapamiętuję dobre adresy. Dawniej, gdy byłem w trasie z Popierajmy się albo innym bandem, lubiłem zjeść w poznańskim Bazarze, w hotelach krakowskich, w rodzinnym Lublinie forszmak dragomirowski. To pikantna zapiekanka z farszem.

Nie jestem jednak przesadnym smakoszem. Jem, co mi nałożą. Sam też potrafię pichcić. Nie wszystko, za co się zabiorę, mi wychodzi, a czasem mi się nie chce. Mam jednak sposób, żeby mi się chciało. Muszę sobie wszystkie składniki przygotować, a potem już poleci. Latem lubię truskawki, jesienią - pomidory. Dobre są dla mnie kiwi. Piję caffe latte i herbatę, może być czarna, może być zielona, zielona nawet lepsza, bo się nie słodzi.

(...)

Wpadł pan w minorowy nastrój.

- Dla równowagi muszę więc znów opowiedzieć podbudowujące historie o Łazuce. Na przykład o tym, jak się wyprowadziłem z żoną Renatą i małą córeczką Olgą z Warszawy do Komorowa, a jedna z pierwszych rozmów, jakie odbyłem na nowym miejscu, od razu określiła moją pozycję. Otóż staliśmy na ulicy wpatrzeni w segment, w którym mieliśmy zamieszkać, wtem zatrzymuje się przy nas mercedes, jakiego dotychczas na drogach krajowych nie widziałem. Wysiada z niego gość, którego już sam wzrok napawa mnie strachem, ale trzymam fason. Gość bardzo grzecznie pyta: "Przepraszam, czy pan Łazuka?". Przedstawia się jako Dziki, dodaje, że cała jego rodzina lubi mnie oglądać, dlatego, z sympatii, daje numer telefonu do swojej siostry, jakby coś się działo... I żegna się słowami: "Panie Łazuka, niech pan czuje się bezpiecznie, bo u mnie najmniejszy wymiar kary to kara śmierci...". Takiego Łazuka miał stróża!

Innym razem, wezwany na świadka do stołecznego sądu, co na pewno nie było związane z rzeczonym Dzikim, odstroiłem się elegancko, panie w szatni prześcigały się, która ma mnie obsłużyć. Spóźniłem się chwilę na salę. Sędzina nie miała z tego powodu do mnie żadnych uwag. Powiedziałem coś krótko, sprawa rozstrzygnęła się w przysłowiowe dwie minuty. Wszyscy byli uprzejmi i grzeczni dla Łazuki. Zanim wyszedłem na ulicę dumny jak paw, po odebraniu płaszcza od niezmiennie zauroczonych mną pań, zażartowałem jeszcze w szatni, że dziękuję im za pomoc, ale wciąż mam się dobrze, sam sobie radzę z ubieraniem, mimo skończonych dziewięćdziesięciu czterech lat... I wtedy odezwała się stojąca obok dziewczyna: "Proszę pana, proszę sobie lat nie odejmować...". Cudowne! Cudowne, niezależnie od tego, co ona miała na myśli. Czy faktycznie według niej zbliżam się do setki, czy weszła w mój styl i pociągnęła żart.

Tak, codzienne, zwykłe życie często mi pokazuje, że twarz mam rozpoznawalną, zapracowałem na Łazukę. To nie tylko rozpoznawalna twarz, ale może nawet oklepana, zwykła ograna morda. Taka jest cena popularności. Czasem nie lubię prywatnie się pokazywać w większych środowiskach, bo mam wrażenie, że nabroję, zmieszam ludziom szyki, wytrącę ich z normalnego rytmu, bo będą chcieli jakoś odnieść się do mnie.

Nie mam z piciem większego problemu. Jeśli dziś i jutro mam próby, potem koncert

Człowiek legenda, człowiek historia, charakterystyczna twarz, głos nie do podrobienia. Bohater i źródło anegdot, ulubieniec publiczności, która ukochała go i za pamiętny spacer po torach tramwajowych w "Nie lubię poniedziałku" Tadeusza Chmielewskiego, i za rolę jogina w "Wojnie domowej", i epizod tancerza baletowego "Motylem jestem..." Jerzego Gruzy - cokolwiek więcej powiedzieć w podobnym stylu, zabrzmi sztampowo. Dlatego oddajmy głos samemu Bohdanowi Łazuce, który w rozmowie z Karoliną Prewęcką wspomina barwne środowisko filmowe i artystyczne, znakomitych reżyserów i kolegów aktorów, z którymi miał okazję pracować, ale także dzieli się uwagami na tzw. tematy ogólne: rodziny, kraju, życia i bardzo szczerze mówi o swoich słabościach. O Łazuce opowiadają też inni, a jeszcze inni dopowiadają, stając się mimowolnymi bohaterami książki - miejscem spotkań "wywiadowanego" i redaktorki stała się słynna w Warszawie kawiarnia Czytelnik, przez którą wciąż przewija się śmietanka intelektualna i znajomi Bohdana Łazuki, co dało pretekst do kolejnych historyjek, skrzętnie zanotowanych przez autorkę. A Pan Bohdan... o, Pan Bohdan mógłby jeszcze niejedną anegdotę opowiedzieć. Zachęcając do lektury, drukujemy fragmenty wywiadu rzeki, tytuł i skróty pochodzą od redakcji. Karolina Prewęcką, Bohdan Łazuka. Przypuszczam, że wątpię, Prószyński i S-ka, Warszawa 2010

Gdyby się go tak nie lubiło, jak się lubi, to czasem miałoby się ochotę... Nieważne. Najważniejsze, że przez ten jego swoisty wdzięk wybacza mu się wszystko. I najgorsze, że drań o tym wie.

Maria Czubaszek

Jak każdy wielki artysta ma swoje słabości, ale jest to człowiek, który kocha świat i kocha ludzi. Nie usłyszałem z jego ust, a znam go dobrze, na temat nikogo złośliwości. A mógł mieć wiele powodów do goryczy.

Daniel Olbrychski

W młodości miał jeszcze jeden zwracający uwagę atut. Był niezwykle szczupły, wiotki, nazywano go człowiekiem przecinkiem.

Krzysztof Kowalewski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji