Artykuły

"Zmierzch" dla mieszczańskiej publiczności

Schauspielhaus w Zurychu (Szwajcaria). ZMIERZCH Izaaka Babla. Tłumaczenie: Wolf Christian Schroder, reżyseria: Jerzy Jarocki, scenografia: Jerzy Juk-Kowarski, muzyka: Stanisław Radwan. Premiera 19 IX 1984 (fot. Leonard Zubler)

Nikt nie ma wątpliwości, że także zagraniczne przedstawienia wybitnych twórców polskiego teatru zasługują na omówienie przez polską prasę. Nieczęsto bowiem zdarza się, by krajowa publiczność mogła je obejrzeć sama, tak jak się to stało ze Zmierzchem Izaaka Babla wystawionym przez Jerzego Jarockiego w belgradzkim Teatrze Dramatycznym. Po kilku latach - premiera w Belgradzie odbyła się w 1981 roku -i po raz trzeci w swej karierze Jarocki wrócił do Zmierzchu wystawiając tę sztukę w Zurychu, na scenie tamtejszego Schauspielhausu. Przedstawienie szwajcarskie miało tym większą rangę, że dyrekcja wybrała je na inaugurację sezonu. W tym niezwykle uporządkowanym i zorganizowanym kraju trudno o lepszy wyraz uznania dla polskiego reżysera, który swą świetną reputację zawdzięcza tu dwóm wcześniejszym przedstawieniom w Schauspielhausie - Ślubowi z roku 1972 i Trzem siostrom z roku 1973. Obejrzenie i Zmierzchu Jarockiego w Zurychu to jeszcze jedno doświadczenie, które uczy, iż w ocenie teatralnego przedstawienia nie sposób abstrahować od jego kontekstu. W Szwajcarii, którą ominęła ostatnia wojna, temat żydowski na teatralnej scenie musi być odczytywany inaczej niż w Polsce. Widok ortodoksyjnego Żyda na zurychskiej ulicy to widok normalny, zwyczajny. W 1984 roku obchodzono tu uroczyście jubileusz 100-lecia położnej na Loewenstrasse, w centrom miasta, synagogi. Chcąc zobaczyć modlącego się Żyda, Szwajcar nie musi iść do teatru. Z drugiej strony może to być temat drażliwy, bo los europejskich Żydów ma wpływ na to, jak Szwajcarzy odnoszą się do swej niewielkiej społeczności żydowskiej. Perspektywa tragicznej historii rozstrzyga o tym, że Żydzi i temat żydowski są tu traktowani w sposób specjalny, że nie wolno tu pozwolić sobie na jakąkolwiek niefrasobliwość i że granice swobody artystycznej wypowiedzi są ograniczone. Nie mogło to wszystko nie odbić się na odbiorze przedstawienia Jarockiego. To tłumaczy, dlaczego przedmiotem kontrowersji stała się umieszczona przez Jarockiego w foyer synagoga, w której podczas jednej z kluczowych dla sztuki i przedstawienia scen Benia Krzyk dowiaduje się, że ojciec zamierza sprzedać rodzinie przedsiębiorstwo. Recenzent Neue Zurcher Zeitung dał do zrozumienia, że ma w tym wypadku do czynienia z przerostem formy nad treścią, zarzucając reżyserowi, iż ten fragment spektaklu pozostaje dla widzów nieczytelny. Być może, był to po prostu delikatniejszy sposób zwrócenia uwagi na coś, co w innej gazecie nazwano skandalem, na to, że szatnia nie jest odpowiednim miejscem dla żydowskiej bożnicy. Podobny zarzut, a zwłaszcza jego ostrość, może budzić sprzeciw, ale to dobra miara trudności, przed jakimi staje szwajcarski teatr pragnąć wystawić Babla.

Podobieństwo obu inscenizacji (Belgrad i Zurych) pozwala pójść podobnym tropem w interpretacji ogólnego sensu przedstawienia w Zurychu, pozwala także zrezygnować ze szczegółowego opisu kolejnych sekwencji, zwłaszcza że zamieszczona w styczniowym numerze z 1984 r. relacja Pawła Konica z warszawskiego przedstawienia teatru z Belgradu dość dobrze odpowiada temu, co działo się na scenie Schauspielhausu. Te okoliczności tłumaczą także, dlaczego na większe zainteresowanie niż zazwyczaj zasługuje odbiór przedstawienia, reakcja krytyki i publiczności.

W wolnym od niepotrzebnego naturalizmu spektaklu mikrokosmos odeskiej Mołdawanki nabiera symbolicznych, uniwersalnych znaczeń. Porządek świata określają słowa rabina Ben Zcharii z ostatniej sceny: "Dzień to dzień, wieczór to jest wieczór. Wszystko w porządku drodzy wierni". I nie są go w stanie zakłócić najdramatyczniejsze bodaj wydarzenia. Triumf Beni nad ojcem jest może okrutny, bezwzględny, ale okrucieństwo to wpisanej jest w porządek ludzkiego losu, zgodne z jego logiką. Taki sens spektaklu daje się odczytać z kolejnych obrazów, które niektórzy pamiętają zapewne z inscenizacji belgradzkiej.

Ta sama mgła zasnuwa scenę w pierwszym obrazie, podobnie skomponowana jest scena w mansardzie Potapowny, gdzie Marusia przyjmuje Mendla na tle bajkowo rozgwieżdżonego nieba, przy akompaniamencie słodkiej, rzewnej muzyki. Białej maści koń zostaje przeprowadzony wokół sceny na chwilę przed bójką Mendla z Benią, zaś finał, scena w której jesteśmy świadkami ostatecznego triumfu nowego świata nad starym, zostaje rozegrany w pełnym, jaskrawym świetle.

Inne jest aktorstwo. Po niemiecku zdyscyplinowana, lecz niezbyt trafiające do przekonania, jakby niezbyt zgodne z duchem przedstawionej na scenie rzeczywistości. Benia Krzyk, zagrany przez Svena Erica Bechtolda, to bez wątpienia gangster, mafioso, lecz to gangsterstwo niemieckie, brutalne, pozbawione pokrętnej logiki i wątpliwości, która każe Beni zmusić ojca do obecności na uczcie pieczętującej jego triumf. Momentami mam wrażenie, że dla Beni w wykonaniu Bechtolda byłoby lepiej, gdyby po prostu pozbawił Mendla życia. Nie jestem tez do końca przekonany rolą Hansa Dietera Zeidlera, którego Mendel Krzyk jest, jak napisała Neue Zurcher Zeitung, zagrany "bez psychologicznych półtonów". Peter Brogle jako Arie Lejb to zapewne najlepsza rola przedstawienia, nie pozbawiona poezji i surowej biblijnej prawdy.

Nie wszystkie gazety szwajcarskie były krytyczne. Przeważały w sumie recenzje pochwalne, choć w wypadku przedstawienia w Zurychu trudno mówić o jakimś absolutnym triumfie zespołu polskich realizatorów. Pismo Zuri-Woche w recenzji pod tytułem Fascynujące obrazy z obcego świata nazwało Jarockiego "czarodziejem", jedynym artystą "zdolnym do wyczarowania dawno minionego świata Mołdawanki". Tagblatt der Stadt Zurich zatytułowała swą recenzję Ekspresyjna panorama obrazów o wielkiej sile, a w Luzerner Neuste Nachrichten czytamy o "wizjonerskim realizmie przedstawienia". Na drugim bieganie znalazła się wspominana już przeze mnie recenzja czołowej gazety szwajcarskiej Neue Zurcher Zeitung, w której mówi się; że choć Jarocki i Juk-Kowarski dążyli do filmowo-surrealistycznych efektów, nie udało im się "zneutralizować siły ciążenia i zlikwidować cielesności przedmiotów". Zdaniem recenzenta, przedmioty wykraczały poza swoje funkcje i w gruncie rzeczy nie da się odpowiedzieć, jak dalece Jarockiemu zależało na rekonstrukcji zniszczonego żydowskiego świata. Berneński dziennik Der Bund podkreśla najpierw, iż konstrukcja sztuki odpowiada bardziej prawom filmu niż teatru, by na koniec stwierdzić, że choć przedstawienie zaczęło się doskonale, jego koniec był nie najlepszy. Recenzentowi tej gazety również nie podobała się synagoga w kuluarach i żywy koń na scenie,: gdyż oba te chwyty nie miały, jego zdaniem, związku z całością.

Jeśli i mnie po obejrzeniu przedstawienia Jarockiego w Zurychu nachodzą jakieś wątpliwości, to wiążą się one przede wszystkimi z jego emocjonalnym chłodem. W Europie Wschodniej do tak zrealizowanej całości kontekst dopowiada konieczną resztę. Świat żydowski potrafi być równie brutalny jak każdy inny, ale jego tragiczny finał zmusza do zastanowienia się nad wewnętrznymi przyczynami takiego, a nie innego końca. Z perspektywy Zurychu wygląda to nieco inaczej.

Przedstawienie oglądałem z miejsca w trzecim rzędzie. Gdyby nie zaproszenie z teatru, nie siedziałbym na tych najdroższych miejscach. Moją sąsiadką po lewej stronie była pani w kolii z pereł, wonią swych perfum przyprawiając mnie o zawrót głowy. Elegancko ubrana niewiasta z prawej strony miała na sobie złoty naszyjnik i bransoletkę, a zapach jej perfum nie był wcale słabszy. Także za mną i przede mną siedziały podobne panie w towarzystwie starannie ogolonych, wyperfumowanych panów. Nie przewidziawszy, co może mnie spotkać, poszedłem na przedstawienie, tak jak do teatru chodzi się w Polsce. Odniosłem wrażenie, że moje sąsiadki nie bardzo pojmowały, skąd obok nich znalazł się osobnik w dżinsach - w tym stroju nie budziłbym zdziwienia na galerii, ale obok nich, na najdroższych miejscach, w trzecim rzędzie? Miejsca te są na tyle drogie, by były niedostępne dla osób niedbałych o elegancję stroju. Dwa bilety po blisko czterdzieści franków plus taksówka i kolacja, bo z tych wszystkich elementów składa się rytuał wyjścia do teatru, to wydatek, nad którym zastanowi się każdy, nawet zamożny Szwajcar.

Tak oto znalazłem się oko w oko z mieszczańską publicznością, zjawiskiem nie znanym w Polsce od dziesięcioleci. Nawet moi szwajcarscy przyjaciele, krytycznie nastawieni wobec miejscowego establishmentu, z ocenili mój pomysł wybrania się do Schauspielhausu, tego prawdziwie mieszczańskiego teatru, hojnie dotowanego przez władze miasta - ich zdaniem - kosztem postępowych, awangardowych scen.

To dla publiczności, która bywa w tym teatrze, przygotowała swą inscenizację trójka polskich realizatorów. Może więc łatwiej przyjdzie nam teraz zrozumieć zastrzeżenia recenzenta Neue Zurcher Zeitung, który skrytykował scenę w synagodze za to także, że było marnie słychać i widać. Gdy się płaci 40 franków za bilet, ma się prawo wymagać, by było dobrze słychać i widać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji