Artykuły

Głód

"Wesele hrabiego Orgaza" w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

"I want to believe". Wciąż mam ten napis przed oczami, mimo że widziałem go dawno i był cząstką złego przedstawienia. Czerwonymi neonowymi literami wyrzynał się na szybie banalnego baru, w którym Frank Castorf umieścił znaczną część swej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty", zrealizowanej przez berlińską Volksbuhne dla Wiener Festwochen. Spektakl był nudny jak flaki z olejem; mnóstwo było w nim gadaniny przy barowych stołkach, podglądactwa typu "Big Brother", chwytów takich jak dialog Piłata z Jeszuą w konwencji telewizyjnego doniesienia z Bliskiego Wschodu. Publiczność wiedeńskiego festiwalu elegancko wyciekała z monumentalnej widowni mniej więcej od drugiej godziny (widowisko trwało ponad pięć godzin). Rozpoczynał się wyraźnie zły czas dla powieści; ledwie parę tygodni wcześniej, tejże wiosny 2002 roku, wykopyrtnął się był na niej w Krakowie sam Krystian Lupa.

Z Castorfowego Bułhakowa bronił się jedynie Martin Wuttke w fantastycznie zagranej podwójnej roli Piłata i - zwłaszcza - Mistrza. Tudzież... ów neon na szybie. Nieużyty na scenie, a tak przecież idealnie pasujący jako klucz.

Pamiętną szaloną miłość do tego, co się zowie, kultowego tekstu determinowała po naszej stronie Europy właśnie rozpaczliwa potrzeba wiary. Wiary w wyższy porządek kosmosu, wyższy ponad komunistyczną satrapię, zasługującą co najwyżej na clownowsko-rozrabiacki, czarci odwet. Wiary w ponadludzki porządek etyczny, gdzie szatan egzekwuje sprawiedliwość i przyzwoitość, Chrystus najgorszym z grzechów mianuje tchórzostwo, a wiekuistą nagrodą jest spokój, nie światłość. Wiary bez dewocji, kaznodziejstwa i klepania formułek, fundamentu, na którym stojąc, łatwiej znieść powszednie bagno. To ta elementarna potrzeba ustawiała w latach osiemdziesiątych kilometrowe kolejki do warszawskiego Współczesnego, gdzie grano "Mistrza i Małgorzatę" w adaptacji Macieja Englerta, podniebny sukces jego długowiecznej dyrekcji.

Takiej kolejki już nie będzie; pragnienie bajkowo-metafizycznej rekompensaty za stalinowskie diabelstwa odeszło w historię. Ale to nie znaczy przecież, by miał zniknąć ten głód! Głód transcendentnego porządku, na którym, jak mówił Woland, trzyma się świat; głód wiary zasadniczej, prostej, jednoznacznej. Wiary-odtrutki, wiary-busoli. Głód nieodmiennie lekceważony przez mainstream. Czerwony neon z napisem "I want tu believe" leży dziś pewnie gdzieś w magazynach Volksbühne. Może by go odstąpili za przystępne pieniądze Janowi Klacie? On też lubi bary rozświetlone neonami; w Ziemi obiecanej zaświecił na zielono "Greed is good" (Zachłanność jest dobra). Hasło, które należałoby podkupić od Castorfa, byłoby mu, kto wie, może poręczniejsze?

W teatrze naczelnego irokeza polskiej sceny temat głodu wiary istotny był od początku. Od debiutanckiego (2002) "Uśmiechu grejpfruta" (błędna pisownia zamierzona) o dwojgu dziennikarzy, którzy wynajęli w Rzymie mieszkanie naprzeciw Piazza San Piętro i czekają na śmierć papieża. Potem była adaptacja "Lochów Watykanu" (2004), mocno zapomnianej, kiedyś przejmującej nihilizmem powieści Andre Gide'a. Parze prostaczków, chłonących wiarę jak tlen, przeciwstawiona tam zostawała wielka machina fideistycznej tandety, oszustwa i naciągactwa. Odmalowana nie ze starej powieści, tylko z aktualnej rzeczywistości, z produkowanymi masowo butelkami do wody święconej w kształcie madonn z odkręcaną główką, ze słodko szemrzącym jadem wiadomego radia. I z fałszywym kardynałem intonującym głośno a nieczysto "Barkę", ulubiony, kiczowaty sacrosong papieża Wojtyły. Klata ciął wściekle, niczym brzytwą, zmerkantylizowany rytuał katolicki. Nie gwoli łatwego wyśmiania, prędzej ku żarliwej obronie tych, co padają łupem zdzierców. Nikomu z tą wymową nie było po drodze, więc i spektakl wrocławskiego Współczesnego zyskał o wiele mniejszy rozgłos i renomę niż na przykład późniejszy, rozbrajająco przecież bezbolesny w przesłaniu "Transfer".

Dziś, po latach hasania na innych łączkach, Jan Klata wrócił do swego głównego tematu "Weselem hrabiego Orgaza", adaptacją zapomnianej powieści Romana Jaworskiego z początku XX wieku. Musiał ze swym dramaturgiem, Sebastianem Majewskim, wykonać herkulesową robotę, by tej glątwie literackiej, gdzie nie ma bodaj zdania zgodnego z regułami polszczyzny, nadać sceniczny wyraz. Ale łatwo się domyślić, co ich prowadziło. Podszyty groteską konflikt dotyka tego, co dla Klaty zawsze było bolesne. Oto teksaski miliarder Yetmeyer chce stworzyć interes życia: wielkie przedsiębiorstwo zarządzające ludzką potrzebą transcendencji. Zaspakajające wysublimowane oczekiwania ducha widowiskową i luksusową strawą wielkich spektakli, "dancingów przedśmiertnych". A kamieniem milowym nowego przemysłu ma być odtworzenie/wskrzeszenie/resakralizacja Pogrzebu hrabiego Orgaza, mistycznego wniebowzięcia z obrazu El Greca. W rolę kluczowej postaci obrzędu/ofiary ma wejść Havemeyer, poważny kolekcjoner i esteta, biegunówy oponent dziarskiego przedsiębiorcy. Ofiara ma być umowna, jak we wszystkich obrzędach symbolicznie reprodukujących czynności sakralne. Ale między umownym a rzeczywistym nie ma przepaści w tym modelowym, symbolicznym starciu bezbronnego sacrum z szarżującym, triumfalnym handlem świętościami. Czego reżyser mógłby jeszcze chcieć?

Otóż mógłby może, mówiąc między nami, chcieć jednego: dramatu. Bo Jaworski rysuje mu w powieści ekspozycję, stanowiska adwersarzy - i na tym kończy pracę; akcja wielosłownej powieści nie posunie się już o krok. Klatę ów zarys konfliktu satysfakcjonuje, a praktyka podpowiada mu - słusznie czy nie, zostawmy, nie tu miejsce, żeby rozpoczynać ten spór - że nie potrzeba linearnego dramatu z fabułą, perypetiami, pointą, iżby powstało współczesne przedstawienie. Więc powstaje: efektowne, pełne rozmachu. Tyle że ma kształt rewii, powiedzieliby starsi, albo serii wideoklipów, jak rzecz nazwą młodsi: to po prostu mechaniczna składanka paraestradowych numerów. Wymieniajmy: scena hiszpańska ze Zbigniewem W. Kaletą w matadorskich cekinach i Ewą Kaim grającą Donnę Evarystę tak ogniście, że trudno zrozumieć, co mówi. Scena "Baletów Rosyjskich" z parodią Święta wiosny Strawińskiego, z zabawnym niby-to-Diagilewem Juliusza Chrząstowskiego i Ewą Kolasińską w szpagacie. Czyste popisy aktorskie: Mieczysław Grabka jako rozleniwiony i rozmruczany kardynalski kot Omar, Jacek Romanowski zwisający z balkonu głową w dół jako indyjski bramin Onczidaradhe, Jerzy Grałek w pozie kardynała z obrazu, ale gadający o polskiej współczesności. I jeszcze walka wrestlingowa z całym kuglarstwem i oszustwem tego sportu, zaaranżowana na ringu w foyer. Walczą Prochryst z Antychrystem. Trzebaż więcej?

Błyskotliwości scenkom odmówić niepodobna. Aliści strukturalnie widowisko Starego Teatru zbudowane jest en bloc właśnie tak, jak mógłby wyglądać afisz komercyjnej rewii metafizycznej biznesmena Yetmeyera, którego racje sugestywnie referuje Krzysztof Globisz. Czekamy na przeciwwagę. Która w końcu na scenie będzie, ale będzie tak, jakby jej nie było! W migawce wtrynionej między spektakularne obrazy chłodny i rezonerski Havemeyer Romana Gancarczyka zapłacze się w szaleńczo pokrętnym confiteor (Wierzę nie znaczy, że nie chcę nie wierzyć), potem wtopi się w widmowy obraz El Greca. I spektakl skończy się jak ucięty nożem, nagle, pozostawiając widownię w lekkiej konsternacji...

W debiutanckim Uśmiechu grejpruta Klata, nakompromitowawszy do woli dziennikarskie sępy czyhające na papieską śmierć, wprowadzał w finale, gwoli kontrastu, dwoje amatorów intonujących kościelne godzinki. Płacił za to straszliwie: rozbawiona widownia zagarniała z rozpędu w śmiech Bogu ducha winnych prostaczków. Musiało to potwornie boleć. Więc czemu dziś, po latach, powiela ten błąd? Całą moc teatralnej wypowiedzi, całą jej atrakcyjność lokuje w widowisku, parodii, kpinie - a bliski sobie, intymny sens "sprzedaje" (świadomie, jak mniemam) na boku, niezgrabnie, chropowato? Sądzi, że tak jest szlachetniej? Że nie wypada najgłębszych wartości podbijać spektakularnymi, wykalkulowanymi środkami? A może, jak cały młody teatr, został wyuczony, że bezpośrednia afirmacja w sztuce to propaganda, paternalizm i obciach? Może. Ale w rezultacie to, co mogło być Wesela hrabiego Orgaza najoryginalniejszą nutą, niknie, rozpływa się, diabli to w końcu biorą.

Szkoda.

Albowiem w wielkim barze na publicznym placu, pod czerwonym neonem z przetłumaczonym już z angielskiego napisem "Chcę uwierzyć", siedzi dziś na wysokich stołkach mnóstwo ludzi, sącząc jakieś zamówione trunki. Nie są to koniecznie szaleńcy z Krakowskiego Przedmieścia ani wariaci skłonni uwierzyć, że Ruskie wielkim magnesem ściągnęli na ziemię ważny samolot. Nie są to sieroty po którejkolwiek z politycznych idei. Oni po prostu chcą uwierzyć w jakiś porządek, na którym trzyma się świat - nie w błyskotki. Siedzą pojedynczo, samotni. Opuściła ich Instytucja urządzona do podtrzymywania wiary, zajęta dziś kultywowaniem własnego kaznodziejskiego nadęcia, wygodnickimi unikami, tudzież zachłanną merkantylizacją. Opuścili ich Etatowi Obrońcy Wykluczonych - bo przecież nie ma ich na liście GLBTQ ani wśród ofiar postkolonializmu. Opuściła ich też sztuka - bo w sprawie ich głodu gada banały albo robi kpiny. Albo, najczęściej, i tak zajmuje się tylko sobą. I nawet gdy na plac wkracza facet z irokezem, ogarnięty pasją, w której autentyzm się wierzy - także on, gdy przychodzi co do czego, w najważniejszym zaczyna się jąkać i gubi wątek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji