Artykuły

Warszawa. Premiera "Końca" Warlikowskiego w Nowym

- Rzeczywistość emocjonalna Polaka działa na mnie jak opium. Z drugiej strony, jako Polak mam w sobie bardzo dużo różnych głosów: krzyże, zaścianek szlachecki, powstania, Żydzi, prezydent, chóry wielogłosowe na Krakowskim Przedmieściu - mówi reżyser Krzysztof Warlikowski przed premierą "Końca" w Nowym Teatrze.

Pod szyldem Nowego Teatru Krzysztof Warlikowski wystawia "Koniec". Szykuje sie wydarzenie sezonu. Newswee: Był pan ponoć przez wiele tygodni w Toskanii. Pracował pan? Krzysztof Warlikowski [na zdjęciu]: Pracowałem, czytałem. - I tam pan wykombinował, że sam napisze sztukę? - Nie kombinuję ani nie piszę sztuk. Próbowałem zmontować ją z trzech różnych tekstów. Jedne łączę z drugimi, próbując przy tym mierzyć się z jakimiś problemami, no i jednak opowiadać historie.

Co mają wspólnego Kafka, Koltes i Coetzee? Dlaczego ich pan wybrał?

- Nie wiem, czy to sprawa wyboru. To raczej narastanie tematu. Po "(A)pollonii", przedstawieniu dla mnie zawałowym, bardzo trudnym, coś jak "8 i 1/2" dla Felliniego, byłem w stanie rekonwalescencyjnym. I właśnie wtedy, w Toskanii, uświadomiłem sobie, jaki ten nowy spektakl może być. I że złoży się na niego "Proces" Kafki, "Nickel Stuff" niezrealizowany scenariusz filmowy Koltesa i fragmenty powieści Coetzeego "Elizabeth Costello".

To przypadkowy skład?

- Intuicyjny. To trzy teksty zaczęły we mnie puchnąć. Koltes wrócił do mnie z bohaterem o imieniu Tony, Kafka z Józefem K., a Coetzee z Costello. Tony pracuje w supermarkecie i zarazem jest od dwóch lat królem nocnego klubu. Poznajemy go, kiedy decyduje się nie stawać po raz trzeci do konkursu na króla tańca. Jest z takiej rzeczywistości jak ja kiedyś - próbowałem uciec od planu życiowego, który miał się spełnić w Szczecinie. Józefa K. z "Procesu" też by pan porównał do siebie?

- Kafka nie mógł się wyzwolić z poczucia winy w stosunku do ojca i do kobiety. Miał trzy okresy narzeczenstwa - urządzał oświadczyny i zrywał. Nie wiem, co ta kobieta wtedy o nim myślała. I będąc tak obciążonym, napisał historię człowieka, który wie, że jest niewinny. To niesamowite przekonanie, bo po XX wieku każdy jest czemuś winny. II wojna to pokazała. W moim spektaklu robię z Józefa K. bardziej siebie i tym samym pokażę go bardziej winnym.

Jaką winę pan ma na myśli?

- Winę w ogóle. Kiedy ktoś mówi, że jestem winny, to zaraz zaczyna się wyzwalać proces poszukiwania winy. Nie pojawia się pytanie o samą winę. Zaczynamy szybko pracować nad sobą i myśleć, gdzie ta wina w nas jest. Nikt nas nie musi uczyć jej szukać, sami ją znajdziemy. "Proces" to jest jedna z tych powieści, które wyzwalają niepokój. Po niej już nie można spokojnie żyć.

I o winie pan opowie w tym spektaklu?

- Od dawna drążę ten temat w moich przedstawieniach. Wina jest w twierdzeniach: jestem Żydem - "(A)pollonia" jestem homoseksualistą - "Anioły w Ameryce". Poczucie winy, oprócz seksualności, jest motorem popychającym człowieka artystycznie.

Bardzo osobiście pan mówi. Nigdy wcześniej nie używał pan tyle razy słowa "ja". Co się stało?

- "Koniec" napisałem, mając 48 lat. To moment, w którym przeszłość jest wciąż żywa, teraźniejszość nadal niewyrazista, a przede mną jedna droga do bramy... Wracam do siebie, jakim byłem, i dochodzę do jakiegoś końca. Kilka miesięcy temu oglądałem przedstawienie Christopha Schlingensiefa "Inferno". Zaczynał je on w ten sposób: "Ja, Christoph Schlingensief, bardzo przepraszam, że wczoraj nie odbyło się moje przedstawienie, bo złamał nogę mój akustyk..." Po pół godzinie wyszedłem zbuntowany. Zastanawiałem się, dlaczego w tym przedstawieniu jest tak dużo "ja". Niedawno dowiedziałem się, że ten reżyser, człowiek mniej więcej w moim wieku, umarł na raka... Zrozumiałem, że on w tym spektaklu dochodził do końca, przypominał o sobie, wykrzykiwał siebie.

Najnowszy spektakl zatytułował pan "Koniec". Jak to rozumieć?

- "Koniec" nie jest moim końcem. Jest tylko próbą nazwania jakiegoś kierunku w teatrze. Dotykanie końca jest o wiele realniejsze niż w życiu. Ci wszyscy bohaterowie i ich historie - oni wciąż ocierają się o koniec. My, w życiu, koniec banalizujemy i dlatego zresztą możemy normalnie funkcjonować.

Ale jak nie ma już żadnego wyjścia, to jest teatr.

- Oczywiście. Zawsze tak było. Teatr może być kapłanem, pomaga coś otwierać. U Greków stał na pograniczu racjonalności, natomiast na pewno otwierał jakieś strefy lęków. Ludzie teatru są po to, żeby inaczej artykułować doświadczenie rzeczywistości.

W "Końcu" będzie pan mówił o Polsce, szukał odpowiedzi. Jaki to jest naprawdę kraj?

- Często mówię o Polsce, ale z dystansu. Moje życie rozgrywa się gdzie indziej. Jednak wracam do Polski, żeby pracować i nazywać moje intuicje, lęki, moje emocjonalne bycie Polakiem. Nie jestem zanurzony głęboko w polską rzeczywistość.

Dlaczego?

- Bo wydaje mi się zbyt dotkliwa. Rzeczywistość emocjonalna Polaka działa na mnie jak opium. Z drugiej strony, jako Polak mam w sobie bardzo dużo różnych głosów: krzyże, zaścianek szlachecki, powstania, Żydzi, prezydent, chóry wielogłosowe na Krakowskim Przedmieściu.

Same negatywne te głosy.

- Nie, bo nie mówię o tym w kategoriach etycznych. Jestem człowiekiem bez miejsca. Zacząłem to swoje bezmiejsce kiedyś w Szczecinie. Jestem artystą, który tyle samo mówd w Polsce, co we Francji i jeszcze w innych miejscach świata.

I to jest komfortowa sytuacja?

- Nie szacuję tego. Wszyscy mają jakieś plany na życie albo zostali jakoś zaprogramowani. Ja, tak jak Krum, którego historię wystawiałem, urodziłem się pewnie nie w tym miejscu, w którym powinienem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji