Artykuły

Sztuczna trawa

Na premierze Wiśniowego sadu próbowałam przywołać rozproszone w pamięci uwagi nieobecnego z nami już blisko od roku Redaktora Naczelnego. O tym, że dramaty Czechowa są trudnym, ale doskonałym sprawdzianem dla teatru, że źle wystawione usypiają nudą, a fałszu niczym w nich nie można zakryć, i że jasno sformułowane sceniczne problemy wymagają odpowiedzi precyzyjnych i nie uproszczonych. Stwierdzenia te mogą być miarą jakości czechowowskich wystawień, skutecznie odsłaniając prawdę o nich, sankcjonują bardziej sprawiedliwą ocenę.

W Wiśniowym sadzie pokazanym w Teatrze Dramatycznym twórcze poszukiwania aktorów rozpierzchły się niekontrolowanie w różne strony. Myślę, że winę za to ponosi przede wszystkim reżyser, Leonid Hejfec, który nie określił kierunku działań i wbrew obietnicom "nie pokazał, jak rozumie Czechowa".

Wielkim rozczarowaniem okazała się Raniewska pięknej i utalentowanej przecież Danuty Stenki. Wydaje się, że krótki czas dzielący tę bohaterkę od Elektry sprawił, że aktorka nie tylko grała podobnie, ale dodatkowo pogłębiła błędy tamtej postaci. Rolę Elektry, w imię fałszywie pojętych patosu i koturnowości, oparła na ostrej, nie podpartej emocjami nadekspresji. Tutaj, wąska paleta środków - pusty krzyk, głośny śmiech, szeroki gest - nie oddała pełnej niuansów, złożonej natury Raniewskiej. Słabość tej interpretacji wpłynęła z kolei na spłycenie innych relacji.

Wiśniowy sad Hejfeca stał się zaledwie makietą uczuć - zapowiedzią albo raczej echem namiętności, jakie dręczyły osoby dramatu. Konflikty, uniesienia wydawały się pozorne i błahe, gdyż artyści rozgrywali je wyłącznie na poziomie wypowiadanych kwestii - nie zawsze zresztą logicznie i poprawnie (dykcja pozostawiała wiele do życzenia). Ludzie, pełni niepokoju i zatroskania, o coś się starali, do czegoś dążyli, gdzieś w pośpiechu biegli, potrącali się i wygłaszali wyuczone sądy, lecz w głębi duszy pozostawali wobec siebie obojętni. I nie był to, jak sądzę, efekt zamierzony. W chaosie, jaki panował na scenie, gubił się rytm, umykała gęstość celebrowanej u Czechowa chwili. Brak poszanowania dla przestrzeni i czasu sprawił, że zachwiał się cały porządek odchodzącego świata, żyjącego w harmonii z naturą i tragicznej rozterce wobec nieuchronności historii. Świat w przedstawieniu Hejfeca, zdegradowany, spauperyzowany i ośmieszony, przeżył się już dawno. Do pokoju dziecinnego wdarły się sztuczne trawa i bluszcz - wyjątkowej brzydoty, dodatkowo utrudniały poruszanie się na proscenium. Wielka, lustrzana szafa, prawdopodobnie będąca w zamyśle scenografa skarbcem rodzinnych pamiątek, przypominała raczej skład niepotrzebnych rupieci. Różnice między wzniosłym-dawnym i trywialnym-nowym zatarły się. Zabrakło więc podstawowego napięcia. Ciężkie, kanciaste ruchy, czasem wręcz wulgarny głos Raniewskiej, Ani (Agnieszka Kotlarska) czy Warii (Aleksandra Konieczna) prawie nie odbiegały od prostackich zachowań Łopachina (Jarosław Gajewski), Jepichodowa (zabawny Wojciech Wysocki), a nawet Duniaszy (niezła skądinąd rola Małgorzaty Kożuchowskiej). Jednowymiarowi, bezbarwni, a nierzadko po prostu głupi ludzie (próżna Raniewska, leniwy Gajew, histeryczna Ania) nie budzili ani współczucia, ani żalu, ani śmiechu. Wyjątek stanowił Firs Gustawa Lutkiewicza. Był bohaterem z innego wymiaru - samotnym reprezentantem szlachetnej i pięknej rzeczywistości - zbędny i obcy w tych warunkach, mimowolnie tracił wiarygodność. I to chyba, poza bezideowością i bezrefleksyjnością spektaklu, wtłoczonego w niefunkcjonalną, kiczowatą, pozbawioną nastroju dekorację, było poważnym grzechem twórców. W jałowym, sennym i mdłym na ogół pejzażu przeoczyli kilka wartościowych szczegółów: jakiś wizerunek, jakiś związek, jakiś pojedynczy, zabłąkany obraz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji