Artykuły

Kłopoty z klasykami

Z klasykami w teatrze kłopoty coraz większe. Nie grać ich - źle, bo to i publiczność może zawieść, zwłaszcza gdy autorzy współcześni zawodzą i krytyka się czepia, a także mecenasi. Ale grywać też niedobrze, bo od dawna wiadomo, że klasyk zagrany po klasycznemu nudny, staroświecki, nieatrakcyjny, dla młodzieży szkolnej, a z "nowym odczytaniem" bywa bieda. Klasyków grać trzeba, klasyków grać się musi, ale jak to źrebić, żeby zapełniali widownię na długo i po brzegi? Łatwo to powiedzieć: trzeba ich rozdziać z ich klasyczności, odebrać historykom literatury a przydzielić żywej współczesności, słowem, trzeba ich odmuzealnić, a ich sztuki zbliżyć do spraw dnia dzisiejszego. Łatwo tak radzić, ale jak wykonać w praktyce? To pewne, że kto w klasyku widzi tylko pomnik, albo, przeciwnie, gra go tylko z obowiązku, dla cynicznie rozumianego "honoru domu", ten z klasykiem przegrywa, traci atuty, sztuka klasyczna odcelebrowana lub odbębniona robi klapę, chytre kalkulacje okazują się chybione. Tak bywało najczęściej w teatrach II Rzeczypospolitej, ale trafia się nieraz i w naszych.

Więc unowocześniajmy, uwspółcześniajmy sztuki klasyków - ale, och, nie na tym koniec. Bo jak to robić, żeby było dobrze? Niektórzy myśleli, nadal jeszcze myślą, że nic prostszego, byle mieć jakiś nowy, nowatorski pomysł, a wiadomo, że dobry reżyser kipi od pomysłów. No i poszło. Ale trzeba być Leonem Schillerem, by stworzyć monumentalny teatr klasyków, sławny na całe pokolenie. I trzeba być Konradem Swinarskim, by tak wystawiać Szekspira, że publiczność wpada w ekstazę.

Innym szło raz lepiej, raz gorzej, niektórym całkiem źle. Bo okazało się, że klasyk w teatrze żywym, współczesnym, ambitnym to najtwardszy orzech do zgryzienia. Dzieło klasyka to kanwa, scenariusz, surowy materiał, z którego dopiero reżyser, inscenizator robi teatr współczesny, mogący porywać i zachwycać - owszem - ale jest to zarazem tekst kanoniczny, który wrósł w świadomość społeczną, z którym zatem trzeba się obchodzić jak z jajkiem, delikatnie, z pietyzmem. Istnieją więc granice teatralno-reżyserskich dowolności w stosunku do utworów klasycznych, wyraźne, chociaż mało uchwytne i w każdym poszczególnym przypadku zindywidualizowane. Bo to nieprawda, że z klasykami można wszystko, byle widza zaszokować, zaskoczyć niespodziankami i efekciarstwem. Eksperymentujący, hołubiony reżyser może z utworem klasycznym zrobić wszystko co zechce? Także z "Dziadów" komedię, a z "Dam i huzarów" dramat? Demagogiczne, gdyż absurdalne przykłady? Nie całkiem. Przecież z "Dziadami", z "Weselem", z "Nie-Boską Komedią" postępowano już tak bezceremonialnie, z taką nonszalancją, że powstawały utwory-upiory, przy których oglądaniu czasem ręka świerzbiała, ale nie do bicia oklasków. Klasyka trzeba uwspółcześnić, przybliżać dzisiejszemu widzowi - to nie znaczy, że można go wykrzywiać, myśl jego wypaczać, intencje przeinaczać. Dwa przykłady z aktualnego repertuaru teatrów warszawskich dobrze ilustrują ponęty, ale i pułapki eksperymentów z klasykami.

Kazimierz Dejmek wyreżyserował w Teatrze Polskim "Wyzwolenie" Wyspiańskiego. Odnowiciel, ba, wskrzesiciel teatru staropolskiego, zmagał się z teatrem romantycznym i postromantycznym od czasu premiery "Horsztyńskiego" w pierwszych latach Teatru Nowego w Łodzi. Ponosił porażki, i wygrywał, w coraz lepszej formie. "Noc listopadowa" Dejmka była prawie triumfem. Czyi obecne jego "Wyzwolenie" stało się nowym triumfem?

Mówiąc ściśle: triumfu nie było. Ale też nie było klęski. Dejmek począł sobie z tekstem Wyspiańskiego bardzo swobodnie i odczytał go trochę na przekór autorowi; ale owej nieuchwytnej granicy, o której mówiłem, nie przekroczył. Zaś jego wysiłek "odmłodopolszczenia" i "odkrakowienia" tej sztuki o wystroju secesyjnym i zza kulis teatru krakowskiego - godzien szacunku i szczegółowej analizy. Skróty wprowadził brutalne, ale przeważnie szczęśliwe - choć nie zawsze, ponieważ usunąć Muzę to jednak wybić jeden z filarów budowy "Wyzwolenia". Dobrze ustawiony Konrad (Jan Englert) i parę mocnych ujęć aktorskich (zwłaszcza Reżyser Matyjaszkiewicza, Karmazyn i Hołysz Dmochowskiego i Dembińskiego, także Geniusz Szczepkowskiego) nie wystarczyły jednak do rozżarzenia pochwał do białości, nie usunęły wrażenia pewnego chłodu, jaki emanuje z tego przedstawienia. Jest ono poszukujące, po części polemiczne, zawiera kwestie ciekawe dla speców od Wyspiańskiego, jednak budzi uczucie pewnego niedosytu.

A tymczasem w Teatrze Narodowym Adam Hanuszkiewicz patronuje dziwnemu widowisku pod nazwą, "Horsztyński" i jakoby autorstwa Juliusza Słowackiego, które wyreżyserował Ryszard Peryt. Bądźmy sprawiedliwi: nie wszystko w tym przedstawieniu jest dziwaczne, nieuzasadnione, nieudane. Można się zgodzić na Horsztyńskiego w ujęciu Machalicy, a z figur epizodycznych wyraziście zarysował się Karzeł Andrzeja Pieczyńskiego i Sforka Kazimierza Wichniarza. Można od biedy zgodzić się na Krzysztofa Wakulińskiego jako Szczęsnego, choć nie wydaje się, by książka, jak u Hamleta, charakteryzowała jego osobowość. Może i o to mniejsza, że plastyczna oprawa kłóci się z wyobraźnią Słowackiego i strukturą jego dramatu, i że jeszcze bardziej nie pasują doń chwyty z teatru Brocka. Ale już najbardziej fałszywy i w stosunku do myśli Słowackiego prowokacyjny jest finał przedstawienia, w którym reżyser pomylił Słowackiego z Krasińskim, "Horsztyńskiego" z "Nie-Boską" i agitację z artystycznym sensem. Jakby nie wiedział, że Słowacki przyjaźnił się z Krasińskim, ale ideowo ostro go zwalczał. Ten finał, natrętny i zgrzytliwy, może i przyrośnie do dziejów scenicznych "Horsztyńskiego", ale na pewno nie w takim duchu, jaki weń tchnąć chciał reżyser.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji