Artykuły

Barykada i inne sceny iluzji

- "Les Miserables" to bardzo trudny musical, przede wszystkim pod względem aktorskim, inscenizacyjnym, wielkie wyzwanie - mówi reżyser WOJCIECH KĘPCZYŃSKI.

Na kilka dni przed premierą w redakcji Gazety Wyborczej odbyło się spotkanie z cyklu "Film, muzyka, teatr w Gazeta Cafe". Oto fragmenty rozmowy.

Remigiusz Grzela: Czytam wywiady z panem dyrektorem przed każdą nową premierą musicalową i za każdym razem zapowiada pan największe wydarzenie w mieście, skala emocji rośnie.

Wojciech Kępczyński [na zdjęciu]: Bo cały czas podnosimy poprzeczkę. Mam wrażenie, że teraz jest już dość wysoko. Nie śmiałbym sięgnąć po "Nędzników" wcześniej. Myślę, że ponad dziesięć lat i kilkadziesiąt premier czegoś nas nauczyło. "Les Miserables" to bardzo trudny musical, przede wszystkim pod względem aktorskim, inscenizacyjnym, wielkie wyzwanie. A że za każdym razem zapowiadam największe wydarzenie, to prawda. Mam nadzieję, że państwo to zauważyliście.

Za kilka lat nie zmieścicie się w Romie.

- W tej chwili jesteśmy teatrem jednego przedstawienia. Nie wracamy do poprzednich tytułów, będziemy grali "Les Miserables" tak długo, jak państwo będziecie chcieli do nas przychodzić. Czasem zdejmujemy spektakl wcześniej, niż on jest "zgrany", bo nie moglibyśmy inaczej nic innego produkować, nie mamy też gdzie trzymać dekoracji. "Upiora w operze" zagraliśmy prawie 700 razy. Obejrzało go prawie 700 tys. widzów przy pełnej widowni, przypuszczam, że jeszcze długo ten spektakl chcielibyście państwo oglądać. To samo było z "Akademią Pana Kleksa", raptem 150 spektakli, podobnie z "Kotami", to tytuły kompletnie niewygrane. Tytuły zdjęte właściwie przy pełnej frekwencji. W statucie mamy zapisane, że jesteśmy teatrem repertuarowym, powinniśmy mieć kilka premier, powinniśmy te spektakle wymieniać; niestety, stoimy na rozdrożu między typowym teatrem westendowym, a miejskim teatrem warszawskim.

Na scenie Teatru Roma lądował helikopter, na widownię spadał żyrandol, czego nadzwyczajnego możemy spodziewać się w "Les Miserables"?

- W każdym musicalu jest przynajmniej jedna scena niezwykła, scena na pograniczu cyrku, iluzji. Ten spektakl jest bardzo teatralny, mniej efekciarski. Niezwykła jest tutaj muzyka, niezwykłe libretto i myślę, że tu autorzy stanęli na wysokości zadania i stworzyli musical, którym objęli większość tematów z powieści Wiktora Hugo "Nędznicy", a już mistrzostwem świata jest muzyka Claude'a Michaela Schonberga, w której naprawdę nie ma ani jednej zbędnej nuty.

"Les Miserables" na świecie obejrzało 55 mln widzów w 43 krajach, powstały 33 nagrania płytowe, 22 wersje językowe. W samym Londynie pokazano ponad 10 tys. spektakli. Tytuł otrzymał 70 najważniejszych nagród teatralnych i 20 lat po premierze nadal jest na scenie. Ile inscenizacji "Nędzników" pan obejrzał, przygotowując się do własnej, i kiedy pierwszy raz zamarzył pan o zrealizowaniu tego tytułu?

- To było chyba rok, może dwa lata po londyńskiej premierze, bardzo trudno było się dostać na musical, cudem zdobyłem bilet. Dorabiałem wtedy w Londynie, to były takie czasy. Pracowałem na budowie jako murarz, a wieczorami chodziłem do teatrów i oglądałem musicale, zresztą pracowałem w doborowym towarzystwie, bo m.in. z Pawłem Wawrzeckim i Jerzym Zelnikiem.

To prawda, że staliście całą noc w kolejce?

- Tak, w dodatku nie po bilet, ale po zwrot biletu, więc stanie w kolejce żadną gwarancją nie było. Raz staliśmy 24 godziny. Zazwyczaj była szansa na sześć zwrotów. Przed nami stało dwóch Japończyków i ci Japończycy zgarnęli wszystkie bilety, no ale następny wieczór już był dla nas, bo byliśmy pierwsi, także kolejne 24 godziny przed kasą. Ale to było wiele lat temu. To było w Teatrze Pallace w centrum West Endu, który miał chyba dwa i pół tysiąca miejsc. W tej chwili spektakl został przeniesiony do Queens, do kolejnego teatru Camerona Macintosha, o którym też chciałbym wspomnieć, bo to niezwykle ciekawa postać.

No właśnie, jak wygląda od strony zakulisowej pozyskiwanie takich musicalowych hitów, jakie gra Teatr Roma?

- Cameron Macintosh jest największym producentem musicali na świecie, jest właścicielem praw do największych tytułów, jak "Miss Saigon", "Upiór w operze", "Koty" czy "Les Miserables". Nie rozmawiamy z nim bezpośrednio, rozmawiamy z jego pracownikami, ale Cameron był na premierze "Miss Saigon" i powiedział do mnie dwa słowa: "Well done" , zrozumiałem, że było nieźle. Zaproponował nam kilka bardzo ciekawych interesów, zachwycił się Teatrem Roma, powiedział, że teatr ma niezwykłą atmosferę i chciałby w niego zainwestować. Przez kilka lat rozmawialiśmy z nim, z właścicielem budynku, czyli Kościołem, i właścicielem Teatru Roma, czyli miastem. Chcieliśmy dać Cameronowi Macintoshowi możliwość stworzenia supernowoczesnego teatru musicalowego w tej części Europy. Miałby mieć 1400 miejsc i bardzo nowoczesne rozwiązania techniczne. Niestety, te rozmowy przerwał atak na World Trade Center, kryzys w branży musicalowej i do tej pory Cameron Macintosh nie jest zainteresowany budowaniem nowych teatrów, a szkoda, bo taki teatr by się w tej chwili nam bardzo przydał.

Angielscy właściciele praw bardzo wtrącali się do inscenizacji "Les Miserables"?

- Zrobiliśmy casting, co nie jest wyjątkowe, bo za każdym razem wybieramy aktorów w drodze konkursu. Musieliśmy wysłać pięć propozycji głównych ról do Camerona Macintosha, i to on osobiście wskazywał pierwszą obsadę, sugerował drugą, mówił też, kogo nie należy obsadzić w danej roli. Złożył nam gratulacje, że to jedna z najciekawszych propozycji, jakie do niego dotarły, a docierają bez przerwy. Twierdził, że to niezwykle utalentowana grupa. Oczywiście z Grzegorzem Policińskim, który jest scenografem, pojechaliśmy do Londynu, przedstawiliśmy propozycje scena po scenie. Daniel Wyszogrodzki, autor polskiego przekładu, był z nami i może potwierdzić, jak trudne to były rozmowy. Czasem takie rozmowy trochę wiążą ręce, ale bardzo się cieszę, że pozwolono nam zrobić, co rzadko się zdarza, non replica production, czyli naszą własną wersję spektaklu, własne projekty kostiumów i scenografii. Taka współpraca z właścicielami praw może wydawać się trudna, ale daje gwarancję pracy opartej na fantastycznym materiale. Dostajemy libretto, dostajemy muzykę, której musimy się trzymać, nie wolno nam nic skreślić bez zgody, to są naprawdę wielkie przeboje musicalowe. Uważam się za szczęściarza, mogąc pracować nad takim materiałem.

Czy pana inscenizacja "Les Miserables" opowiada o Polsce?

- W dużym stopniu tak. To jest spektakl skierowany do polskiej publiczności, operuje tematami bliskimi dla nas, zadaje pytania bardzo ważne i aktualne. Mam nadzieję, że każdy z państwa znajdzie w tym przedstawieniu problem dla siebie. Chciałbym zachęcić, żebyśmy spróbowali przenieść się w tamte czasy, poddać się wielkim namiętnościom. "Les Miserables" to musical pełen wielkich namiętności, dlatego chyba zrobił tak wielką karierę. 25 lat temu wyznaczył kierunek spektakli musicalowych na całym świecie.

Jaki jest pana kanon musicalowy?

- To musicale operowe "My Fair Lady" czy "West Side Story". Chciałbym wystawić każdy z musicali, które lubię i uważam za ważne. Jestem szczęśliwy, że udało nam się doprowadzić do wystawienia "Akademii Pana Kleksa" w wersji musicalowej. Rozmawiamy właśnie z Teatrem Narodowym w Helsinkach, który jest zainteresowany tym tytułem. Zaraz po premierze "Les Miserables" jedziemy do Petersburga, gdzie będziemy rozmawiać na temat wystawienia "Akademii Pana Kleksa" po rosyjsku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji