Artykuły

Nie wrócę na scenę

- Odstręcza mnie teatralna codzienność. Siedzenie w garderobie, powtarzanie tych samych kwestii. Nie ma we mnie narcyza, który jest potrzebny aktorom teatralnym. Nie muszę co wieczór wychodzić na scenę i podobać się publiczności - rozmowa z BOGUSŁAWEM LINDĄ.

Jacek Cieślak: Czy zdecydował się pan na udział w serialu "Ratownicy" ze względu na upodobanie do sportów ekstremalnych? Bogusław Linda: Niekoniecznie. Chociaż gram gościa, który jest szefem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, w serialu nie angażowałem się bezpośrednio w akcje ratunkowe. Odpadanie od ścian, wchodzenie na dwutysięczniki - sytuacje typowo wysokogórskie - mnie ominęły. Wróciłem na plan filmowy z przyjemnością, bo producentem serialu jest Krzysztof Lang, z którym kręciliśmy w górach "Prowokatora". Wtedy wspinaliśmy się z bagażami z Morskiego Oka na Mnicha. To oznaczało pięć godzin wejścia i zejścia. Codziennie.

Kondycję mieliśmy bardzo dobrą. Wtedy zaprzyjaźniłem się z toprowcami. Współpracowali z nami i współtworzyli film. W tamtym czasie zadzierzgnęło się wiele moich przyjaźni. Potem zaprosiłem ich do udziału w moim filmie o sportach ekstremalnych. Ekipę tworzyli wyłącznie oni i komandosi. Wyjątkiem było dwóch operatorów i dźwiękowiec. Dzięki temu udało nam się sprawnie pracować w różnych częściach świata bez zrobienia wcześniejszej dokumentacji filmowej. Wszystko "na żywca". Kiedy teraz dowiedziałem się, że mogę wrócić do chłopaków, uścisnąć ich dłonie, bardzo się ucieszyłem. Pomyślałem, że warto pojechać w góry, powąchać jeszcze raz, czym to pachnie.

Gra pan szefa TOPR i ojca głównego bohatera. Jaka to postać?

- Ze skomplikowanym życiorysem w sprawach męsko-damskich, z czego wynikają jeszcze bardziej skomplikowane implikacje.

Czy przed "Prowokatorem" wspinał się pan po górach?

- Troszkę chodziłem. To było związane ze służbą w wojsku.

W jakich oddziałach?

- Specjalnych.

Tęskni pan do takich doświadczeń?

- Adrenalina jest jak alkohol. Każdy, kto raz go zasmakuje, prędzej czy później musi się napić.

A jak przebiegała pana służba w oddziałach specjalnych?

- A to nie jest temat do rozmowy.

Czy został już skończony film o Westerplatte, w którym gra pan majora Sucharskiego?

- Nie został skończony. Został przerwany. Co się z nim dzieje - nie wiem.

Czy przyczyny były związane z pana zdrowiem?

- Raczej z finansami. Jak pan widzi, z moim zdrowiem jest wszystko w porządku.

Dużo nakręciliście?

- Jeśli o mnie chodzi, cztery sceny z 52 zapisanych w scenariuszu. Prawie zero.

A taka była poważna debata. Czyżby kolejna polska burza w szklance wody?

- Dyskusja przekreśliła możliwość sprawnego zrealizowania filmu rok wcześniej. Potem inny był budżet, inna ekipa.

Nie można tej sytuacji porównać do tej z lat 80., kiedy wszystkie filmy z pana udziałem trafiały kolejno na półki cenzury, ale - co pan czuje?

- Zawód, bo usiłowano zasugerować, że trudności filmu wywołała moja choroba. Trudno jej się dziwić. Staliśmy na planie, w szczerym polu, przez 12 godzin, w letnich mundurach, a był listopad i padał śnieg. Pod mundur przedwojennego polskiego oficera nie można wpakować ocieplaczy, a w buty oficerki ciepłych skarpet. Ale chorowałem tylko dziesięć dni.

Melduje się pan do służby?

- A skąd! Stara umowa wygasła rok temu. Czekam na dalsze propozycje.

Odejdźmy od filmu, pozostańmy jednak przy Sucharskim, bo, wydaje mi się, że debata o jego biografii była ważna dla myślenia Polaków o historii.

- Komuniści potrzebowali bohaterów. Takich, których akceptowali oni i naród. Powstanie warszawskie było tabu, ale Sucharski mieścił się w powojennym kanonie, bo miał chłopskie pochodzenie.

Jak Bartosz Głowacki?

- Właśnie. Pomijano takie niewygodne fakty, że odsunięto go od dowodzenia, bo przytrafił mu się atak padaczki. Miał też rozkaz wydany przez Dwójkę, czyli wywiad, że ma się bronić nie dłużej niż 12 godzin. Od początku było wiadomo, że nie otrzyma żadnego wsparcia i ma się poddać. Tymczasem jego zastępca, kapitan Dąbrowski, mówił, że załoga będzie się bronić do ostatniego żołnierza. Zainteresował mnie konflikt bohaterszczyzny z dyscypliną wojskową, bo daje o sobie znać w każdym zrywie narodowym.

A jako młody człowiek, co pan myślał o Westerplatte?

- To, co pisał Broniewski, że czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte. To było kłamstwo. Czwórek nie było wiele. Ataki niemieckie zdarzyły się dwa. Trwała wojna pozycyjna.

Jaka będzie "Bitwa warszawska 1920", w której gra pan Bolesława Wieniawskiego?

- Teraz to już jest Wieniawa-Długoszowski. A film będzie patriotyczny, historyczny.

Będzie krzepił nadzieje?

- Myślę, że tak.

Pana bohater również?

- W filmie historycznym nie ma czasu na anegdoty z życia Wieniawy. Mój bohater na koniu do restauracji nie wjedzie.

Był pan wychowany na filmach Hoffmana?

- Tak, bo jestem miłośnikiem historii. Uwielbiam lektury historyczne. Pierwszy raz przeczytałem "Trylogię", kiedy miałem osiem lat. Cieszyłem się, że mogę zobaczyć Sienkiewicza na ekranie.

Sienkiewicza próbowano ostatnio odbrązowić. Zmienił pan stosunek do niego?

- Nie mogę. Po pierwsze - na nim się wychowałem, po drugie - pisał w nieprawdopodobnie plastyczny sposób. Jak na jego czasy bardzo współcześnie. Jego bohaterowie i obrazy zapadają w pamięć. Czegóż więcej chcieć od literatury? Nie można jej traktować jako źródła prawdy historycznej.

A jakie były spotkania Lindów z historią?

- Po mieczu jestem z Torunia, z rodziny sięgającej korzeniami XIV wieku - kiedyś krzyżackiej, potem szlachty polskiej. Zaś po kądzieli z Wileńszczyzny. Ojciec we wrześniu 1939 roku walczył z bolszewikami, dostał się do niewoli. Był podchorążym. Uratowali go żołnierze, którzy kazali mu pobrudzić ręce. Oficerów i podoficerów, których rozpoznawano po wypielęgnowanych dłoniach, rozstrzeliwano. Ze względu na niemieckie nazwisko został wymieniony na jeńca radzieckiego i mógł wrócić na Pomorze. Pracował w Gdyni, gdzie przydarzył mu się wypadek samochodowy. Znowu ze względu na nazwisko trafił do dobrego niemieckiego szpitala. Tam zaproponowano mu podpisanie volkslisty. Gdy odmówił, wyrzucono go na bruk. Ale nie rozstrzelano. Dla mamy w Wilnie okupacja radziecka była dużo gorsza od niemieckiej. Niemcy byli grzeczni, a bolszewicy - nie. Tak mówiła.

Powiedział pan o "krzyżackim" pochodzeniu. Jaką to owocowało świadomością?

- W Toruniu dawało świadomość, że jestem stąd.

Zamek krzyżacki zniszczono.

- Ale Kościół Mariacki, gdzie są groby rodzinne, stoi.

Przez dłuższy czas grał pan ludzi trawionych wewnętrzną, emocjonalną gorączką.

- Traktuję to jako komplement. Ale nie była przypisana do wszystkich postaci. Być może chciałem powalczyć, zrobić coś innego.

Miał pan w latach 80. poczucie, że zderza się z rzeczywistością?

Codziennie. Przecież kilkanaście filmów poszło na półkę.

Co pan wtedy myślał?

- Myślałem, żeby robić następną historię. Ale kiedy Polska stała się wolna i można było mówić, jak źle się żyło w PRL, nie chciałem tworzyć martyrologicznego kina. Jako pierwszy odszedłem od ról wojujących inteligentów i zacząłem grać w filmach gangsterskich. Wyreżyserowałem też "Seszele" - o przyjaźni. Wszystko dlatego, że chciałem żyć normalnie.

Ma pan kontakt z Władysławem Pasikowskim?

- Czasami myślimy o nowych rzeczach, ale niewiele z tego wynika.

Ksiądz Robak był chyba dla pana rolą przełomową. Miał przeszłość człowieka-gorączki, ale dojrzał, chciał godzić, budować.

- To było wyzwanie, na które od początku zdecydowaliśmy się z Andrzejem Wajdą. Chcieliśmy wyeksponować bandycką przeszłość Jacka Soplicy. Część krytyki pisała, że Franz Mauer gra Robaka. A przecież ksiądz był na ówczesne czasy gangsterem, tylko romantyczna interpretacja to zamazała.

Dla wielu widzów jest pan jest człowiekiem kina. Tymczasem grał pan w teatrze, reżyserował. W 1985 roku wystawił pan w warszawskim Studio "Przedstawienie pożegnalne" Petera Mullera. Rewelacyjne. To był gejzer pomysłów, fajerwerk efektów specjalnych.

- Dostałem za ten spektakl mnóstwo nagród. Na festiwalu "Grecja kolebką kultury europejskiej" była to nagroda trzecia. Ale uwaga: pierwszą otrzymał Peter Brook za "Mahabharatę", zaś drugą Peter Stein. Trzecią my. Było mi bardzo miło. Dostałem nawet jakieś propozycje, bodajże z Włoch i Turcji. Ale to wiązało się z dłuższym wyjazdem. Czas temu nie sprzyjał.

Pana kariera mogła się inaczej potoczyć.

- W inną stronę? Właśnie pomyślałem, że warto by wrócić do teatru. Zatęskniłem, ale z perspektywa stolika reżyserskiego. O graniu nie myślę. To rozdział zamknięty. Mam nadzieję, że los nie zmusi mnie do takiego powrotu.

Dlaczego?

- Odstręcza mnie teatralna codzienność. Siedzenie w garderobie, powtarzanie tych samych kwestii. Nie ma we mnie narcyza, który jest potrzebny aktorom teatralnym. Nie muszę co wieczór wychodzić na scenę i podobać się publiczności.

Mało kto wie, że został pan zaangażowany do Starego Teatru przez Konrada Swinarskiego.

- W krakowskiej szkole teatralnej grałem Sajetana Tempe w "Szewcach" Macieja Prusa. Wtedy byłem uważany za aktora komediowego. Konrad Swinarski podobno wskazał mnie palcem. Jako jedyny na roku dostałem propozycję angażu w Starym, który był wtedy najlepszą sceną Europy.

Czy to prawda, że na legitymację Starego Teatru można było podrywać dziewczyny?

- Tak. Pamiętam, że jak jeździłem pociągiem do Torunia, nie było wolnych miejsc i stałem na korytarzu. Pokazanie białej legitymacji z pieczątką Starego robiło furorę. To tak jakbym teraz powiedział, że gram w najlepszej rockowej kapeli. Bilety do Starego trzeba było kupować z wyprzedzeniem półrocznym. Do teatru!

Jan Nowicki mówił o tamtych czasach: "Byliśmy mercedesami".

- On był absolutnie supermercedesem, rozchwytywanym przez panienki.

Rozpoczął się sezon teatralny i...

- Pojawiłem się w teatrze i wszedłem do jednego z pokoi. Zadzwonił telefon. Facet, który siedział za biurkiem, podniósł słuchawkę i zbladł. Powiedział, że Swinarski nie żyje. Ponieważ dostał tiku nerwowego i zaczął mrugać okiem, pomyślałem, że to żart. Uśmiechnąłem się i czekałem na dalszy ciąg. Dalszego ciągu nie było. Swinarski zginął w katastrofie lotniczej, wracając z festiwalu w Teheranie.

Dla pana też nie było dalszego ciągu w Starym.

- Nie mogło być. Teatr był przed próbami generalnymi "Hamleta" Konrada Swinarskiego. Przeżył wstrząs, załamała się linia artystyczna i repertuarowa. To zadziałało jak wybuch bomby. Dyrekcja była zmuszona wrócić do aktorów, którzy byli sprawdzeni i na których przychodziła widownia. Zostałem odsunięty na bok. Główne role, jakie miałem grać - nie powstały.

To pana doświadczenie przypomina film "Przypadek" Krzysztofa Kieślowskiego, gdzie katastrofa samolotowa zmieniła całkowicie życie granego przez pana głównego bohatera.

- Myślę, że każdy człowiek ma takie doświadczenia. Nie ma nad tym co deliberować. Dalszy krok był zależny ode mnie. Wyjechałem do Wrocławia, gdzie zaproponowano mi Hamleta. Doszedłem do wniosku, że nie będę trzymał do końca życia halabardy w Krakowie. Zaryzykowałem.

Są filmowe zapisy pana teatralnych ról?

- Są. A na pewno tych, które dostawały nagrody. Gdy Tadeusz Minc zrobił "Koczowisko", pokazywane na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, zauważyła mnie Agnieszka Holland. Tak trafiłem do filmu.

Ciekawe, że role, które pan grał, powstawały przy pana współudziale, na planie.

- Taka była metoda pracy. Tak jak teraz, dialogi były wtedy w polskim filmie najsłabsze. Musieliśmy je poprawiać, żeby złożyły się z postacią. Robili to wszyscy. Każdy film był pracą zespołową. Tak powstał m.in. "Wodzirej" Feliksa Falka z Jurkiem Stuhrem.

Stąd się brał nieprawdopodobny życiowy nerw tamtych filmów. Ale czytałem też, że spory udział w formowaniu pana aktorstwa miał kuzyn z Nowego Jorku, który opowiadał anegdoty o Marlonie Brando i Jacku Nicholsonie.

- Słuchając ich, czułem się jakbym oglądał jeszcze jeden film z ich udziałem. Z perspektywy początkującego polskiego aktora w końcu lat 70., było dla mnie czymś nieprawdopodobnym to, że mieli samochody, motory, domy, jeździli na wyprawy do lasu, prowadzili szalony tryb życia, upijali się. Tak zacząłem oglądać filmy z Jamesem Deanem, Marlonem Brando i Jackiem Nicholsonem. Myśleć nad techniką i sposobem grania. Źródło mieliśmy to samo: Stanisławskiego.

Co pan lubi robić najbardziej?

- Najbardziej lubię nic nie robić! Przekleństwem, które mnie najbardziej dotyka, jest to, że ciągle muszę coś robić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji