Artykuły

Teatr czeka na zmiany

- Od kiedy zostałem dyrektorem i przeszedłem na drugą stronę barykady, jestem przerażony nieprawdopodobnie dobrym samopoczuciu twórców w tym kraju, niezwykle wysokim mniemaniem o własnym posłannictwie i umiejętnościach - mówi Jan Englert [na zdjęciu] dyrektor Teatru Narodowego, w rozmowie z Grzegorzem Józefczukiem.

Grzegorz Józefczuk: Czy jako dyrektor Teatru Narodowego ma Pan dobry ogląd teatrów w Polsce? Jan Englert: Jestem, żeby nie przesadzić, może jednym z trzech aktorów, którzy chodzą do teatru. Po nominacji na dyrektora, w zeszłym roku widziałem 49 przedstawień w kraju, co jest chyba rekordem Polski. Dlatego mam prawo wygłaszać sądy o teatrze.

Jaka jest dziś rola teatrów działających poza stolicą i wielkomiejskimi centrami, tych niekiedy pogardliwie nazywanych prowincjonalnymi?

- Jest to bardzo umowny podział. O teatrze powinna decydować lokalna publiczność, lokalny elektorat teatralny. Na siłę teatru robić się nie da. Jestem przeciwnikiem zmuszania widzów do chodzenia do teatru. Oczywiście, są to transakcje wiązane: dobry teatr widzów zdobywa, słaby widzów nie ma.

Jaką receptę rozwoju i adaptacji do nowych warunków rynku zastosować dla takich teatrów?

- Powiem rzecz bardzo niepopularną. Instytucja teatru jest bardzo potrzebna na prowincji, natomiast utrzymywanie na siłę zespołu teatralnego z wszystkimi konsekwencjami, które z tego wynikają, nie ma sensu. Aktor? To zawsze był trochę cygański zawód! Aktorstwo się kiedyś w wozie cyrkowym odbywało... Myśmy się przyzwyczaili przez te ostatnie kilkadziesiąt lat do tego, że łapiemy stałe miejsce i nie chcemy się z niego ruszać. To nie tylko sprawa etatu, także rozmaitych zależności koleżeńskich, rodzinnych, z powodu których stały zespół zmienia się w zupę teatralną.

Byłby Pan zatem za teatrem impresaryjnym?

- Byłbym za stałym kierownictwem artystycznym, ale bardziej impresaryjnym niż z ambicjami. Nie mówimy akurat o Lublinie, co chcę mocno podkreślić. Większe ośrodki miejskie mają oczywiste usprawiedliwienie prowadzenia własnego teatru. Z tym, że gdyby to ode mnie zależało, uruchomiłbym wozy z aktorami, aby ruszyły w Polskę. Bo zasiedzieliśmy się okropnie.

Teatr Narodowy prowadzi coś w rodzaju impresariatu: sprowadza najciekawsze wydarzenia artystyczne, oczywiście te, na które nas stać. 30 do 40 przedstawień w roku przywozimy do Warszawy, szczególnie kameralne, bo na duże nas nie stać. Sami z kolei nie możemy jeździć, bo jesteśmy za drodzy, a mamy też tu do obsłużenia cztery sceny.

Gdyby zapytać Pana o poradę w sprawie repertuaru teatru: stawiać na eksperyment czy na klasykę?

- Każdy musi szukać swojej drogi, ja bym nikomu niczego nie narzucał. W sztuce nie można niczego planować do końca, a szczególnie repertuaru artystycznego. Można planować ilość tak zwanych osobo-widzów, co mnie zawsze mierziło, bo statystyka morduje sztukę, przecież nie można przy pomocy statystyki mówić o sztuce. W Polsce istnieje pewien kłopot, gdyż budżet teatrów jest na dany rok zatwierdzany w marcu, w związku z czym żaden dyrektor nie może podpisywać umów na następny rok. Tak nie da się długo prowadzić żadnej poważnej instytucji artystycznej. Jeżeli chce się mieć do czynienia z możliwie najlepszymi reżyserami, to trzeba z nimi podpisywać kontrakty z wyprzedzeniem dwu-, trzyletnim. Z kolei, żeby to zrobić, dyrektor powinien mieć kontrakt pięcioletni i tak dalej. My troszeczkę po partyzancku funkcjonujemy, na zasadzie: może się złapie Krzyśka, bo jest akurat wolny i zdąży to lub tamto zrobić na jesieni...

Co potrzeba do zmiany tej sytuacji?

- Bez ustawy o instytucjach artystycznych uwzględniającej specyfikę teatru, który gromadzi tyle dziedzin sztuki, będzie bardzo ciężko cokolwiek zmienić. Nie mówię, że jest bardzo źle, bo wszystko w teatrze jakoś się toczy, tylko że to dzieje się w kręgu tych samych struktur, mechanizmów i przyzwyczajeń. Od kiedy zostałem dyrektorem i przeszedłem na drugą stronę barykady, jestem przerażony. Jestem przerażony nieprawdopodobnie dobrym samopoczuciu twórców w tym kraju, niezwykle wysokim mniemaniem o własnym posłannictwie i umiejętnościach.

Ma Pan na myśli aktorów?

- Mam na myśli wszystkich twórców! Wszystkich! My w ogóle jako nacja mamy chyba w geny wpisane wysokie mniemanie o sobie. W teatrze dobre samopoczucie jest niezwykle mocno rozwinięte i to poczynając od debiutantów, a kończąc na weteranach.

- Aktorzy rządzą teatrem?

- Ci najlepsi dyktują warunki. To jest zrozumiałe, ale tylko w wypadku tych najlepszych, natomiast próbują dyktować warunki ci, którzy dopiero zaczynają.

Może chwila dziejowa, czas wielkich przekształceń Europy i świata odbija się tak na nas?

- Chwila dziejowa jest taka, że odbywa się wyścig szczurów. Naszym problemem jest, ja to wielokrotnie mówiłem, zachwianie hierarchii wartości. Nie ma jasno określonych kryteriów ocen, granica między dobrem i złem się bardzo zatarła. Pojawiło się wiele cynizmu. Nie chciałbym jednak wyjść na jakiegoś moralistę.

Nie zaszkodzi, to jest w dobrym tonie.

- Wiem, ale nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jak zgorzknienie. To nie jest zgorzknienie, to jest nagle zaskoczenie tym, co się stało... Teatr dla mnie był zawsze miejscem czystym. Nazwijmy je lepiej salonem. W tym salonie się oczywiście paliło, piło, zdradzało, bo nie był to salon świętoszków albo świętych, niemniej istniały pewne reguły gry, pewna etyka. Może to sprawa wieku, ja już wszedłem w smugę cienia, więc zaczynam tęsknić za porządkiem. Bardzo bym chciał, żeby kryteria funkcjonowania teatrów były przejrzyste.

Wracając do Lublina: a jednak widział Pan ostatnio z pewnością przynajmniej jeden spektakl lubelski. Widział Pan lubelską "Ferdydurke" teatrów Provisorium i Kompania!

- Nie tylko, widziałem też ich "Do piachu".

Obok teatru im. J. Osterwy, Provisorium i Kompanii, jest jeszcze Leszek Mądzik i niedalekie Gardzienice.

- To jest efektowna oferta. Ale ja mam pewne pytanie, na które nie znam odpowiedzi: jak się do tej oferty odnosi społeczność lubelska? Czy ta oferta, która jest ofertą znaną w kraju, przekłada się na patriotyzm lokalny. To znaczy, czy ludzie chcą oglądać te teatry, czy są im one potrzebne na miejscu. To nie ma żadnego wpływu na moją własną ocenę, ja tylko pytam. Byłoby znakomicie, gdyby Lublin był z teatrów dumny, gdyby przeciętny lublinianin był z tego dumny - i żeby w razie czego bronił tego rękami i nogami nawet za pomocą własnej kasy.

Z pozycji warszawiaka od urodzenia i 45 lat związków z teatrem, jak sięgam pamięcią, Lublin miał dobrą opinię w Warszawie. Są takie ośrodki, które zawsze były lekceważone. Zaś Lublin jest tym adresem, co do którego nie było rozpaczy, że się tam jedzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji